— Zgoda, rzekł Petrus, będziemy mieli i powietrze otworzywszy okno.
— Gdzie panowie każą ustawić stół? zapytał chłopiec.
— Tam! rzekł Jan Robert, wskazując palcem w stronę sali przeciwległą miejscu, w którem siedzieli goście, jakich zastali.
Komnata była tak nizka, że trzeba było z konieczności zdjąć kapelusz przy wejściu; a po zdjęciu nawet kapelusza, Jan Robert, najwyższy z trzech towarzyszów, głową dotykał stropu.
— Co panowie rozkażą? zapytał chłopiec.
— Sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów baranich i jeden omlet, odpowiedział Petrus.
— A ile butelek?
— Trzy butelki najlepszego chablis, z wodą salcerską, jeżeli jest w zakładzie.
Na to zamówienie, które o milę trąciło arystokracją, jeden z pięciu pierwszych biesiadników odwrócił się ku nowo przybyłym.
— Ho!... ho!... rzekł do swoich, najlepszego chablis i wody salcerskiej! widzę, mamy do czynienia z wykwintnisiami.
— Z synami wielkich rodzin! odpowiedział drugi.
— Albo z obywatelami wysokiej komory! dodał trzeci.
I pijący kwintet począł się śmiać.
Ponieważ nowoczesne romanse i „Pamiętniki Vidoqua“, jeszcze nie były oswoiły ludzi lepszego towarzystwa z terminami złodziejskiemi, przeto nasi trzej awanturnicy nie zrozumieli, że ich po prostu nazwano złodziejami, mało też zwracali uwagę na śmiechy, jakie poszły w ślad za tą zniewagą.
Jan Robert złożył już płaszcz swój na krześle, a laskę postawił w kąciku przy oknie.
Chłopiec znowu gotował się wyjść, by zamówić żądaną wieczerzę, kiedy ten z pięciu biesiadników, który odezwał się najpierwszy i nazwał młodzieńców naszych wykwintnisiami, zatrzymał go za fartuch.
— I cóż? zapytał go.
— Jakto, cóż? odpowiedział chłopiec.
— Przecieżeśmy ci kazali przynieść karty.
— Tak.
— Czemuż więc nie przyniosłeś?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/20
Ta strona została przepisana.