Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2040

Ta strona została przepisana.

Rozmyślanie zdawało się Elizie przeciągać aż do nieskończoności i ostatecznie usposabiać go do snu.
— Hej, hej! przyjacielu Gibassier, powiedziała podnosząc się i ciągnąc go za rękaw od koszuli.
— Co takiego?
— Czyśmy się pospali?
— Ja rozmyślam, mówię ci! przerwał jej z gniewem Gibassier, który ani myśląc zasnąć, rozważał słowo po słowie, całą rozmowę, jaką miał wczoraj z panem Jackalem, i poczynał podejrzewać, przypominając sobie jego ostatnie słowa: „Gdzie będziecie obiadować!“ iż naczelnik tajnej policji mógł cośkolwiek wiedzieć o zniknięciu anioła Gabrjelą.
Jak tylko myśl ta przyszła mu do głowy, wyskoczył z łóżka bez wszelkiej wstydliwości.
— Co ty robisz? zapytała zdziwiona Eliza, która przyszła do galernika nietyle może po objaśnienia ile po pocieszenie.
— Widzisz przecie, ubieram się, odpowiedział Gibassier, ubierając się w samej rzeczy z taką szybkością, iż rzecby można, że go mają aresztować, albo że się dom pali.
We dwie minuty ubrany był od stóp do głów.
— A to co? zapytała Eliza, co ci się dzieje? Czy się czego obawiasz?
— Boję się wszystkiego, droga Elizo, i mam tysiące innych obaw! wyrzekł z przesadą złoczyńca, który mimo niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało, nie zapominał swego pedantyzmu.
— Jesteś więc na tropie? zawołała żona Gabrjela.
— Najniezawodniej, odpowiedział klasyczny Gibassier, wyjmując z biurka bilety bankowe oraz sztuki złota jakie tam były.
— Bierzesz pieniądze! rzekła Eliza zdziwiona. Wybierasz się więc w podróż.
— Zgadłaś!
— Czy daleko? czy bardzo daleko?
— Na koniec świata zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze, jeżeli będzie można, odpowiedział Gibassier, wyjmując z drugiej szuflady dwa pistolety, naboje i sztylet, które wpakował w kieszenie surduta.