Tego rana widok dziedzińca, pogrążonego w gęstej mgle porannej, zdawał się jeszcze więcej złowrogim niż zazwyczaj.
Niebo było szare; powietrze ostre.
Kilka postaci z łotrowskiemi twarzami, z odrażającemi minami błąkało się tu i owdzie jak żałosne cienie, zamieniając od czasu do czasu parę słów w języku niezrozumiałym dla każdego, kto nie był tym cieniem.
Przechadzka trwała już z półtorej godziny, gdy inne postacie, o twarzach równie obrzydliwych, przyszły połączyć się z pierwszymi i pozdrowiwszy towarzyszy w ich języku rzuciły na ziemię ciężkie łańcuchy i rozliczne okucia, któremi były obciążone.
Byli to skazani na uwięzienie, którzy wykonywali w Bicetre czynność posługaczy.
— Będziesz miał dziś porządną porcję! powiedział człowiek z pierwszej gromady do jednego z świeżo przybyłych, który ocierał twarz spoconą.
— Daj pokój, odrzekł tenże, pokazując na okucia, które tylko co złożył, przyniosłem tego trzy razy więcej niż zawsze!
— Więc ich jest tylu? podjął znów pierwszy.
— Blisko trzystu.
— Jeszcze nigdy takiej gromady nie było.
— Policz jeszcze łańcuszki ruchome, które im się na drogę dodadzą.
— Więc nie przechodzili przez proces? Czytam przecie uważnie gazety, a zauważyłem tylko dziewięciu skazanych.
— Zdaje się, że wszyscy inni, to dawni praktykanci.
— Czy ich znasz?
— Ja? podjął ze wstrętem więzień. O! fi!
W tejże chwili świst piszczałki z zamku rozległ się po dziedzińcu.
— Na miejsca! krzyknął ostro człowiek z pierwszej gromady, ostatni za wszystkimi.
Uszykowali się pod murami dziedzińca, każdy przed swojemi łańcuchami.
Jednocześnie przy odgłosie piszczałki wyłoniła się ze drzwi albo raczej furtki, prowadzącej na drugie podwórze, gromada składająca się ze trzystu lub czterystu skazanych, prowadzonych tak jak na smyczy przez oddział żołnierzy.
Zaledwie przybyli na dziedziniec, złoczyńcy wciągając
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2047
Ta strona została przepisana.