Odjazd gromady, jak przypominamy sobie, miał widzów oczekujących, tę próżniaczą część ludności paryskiej, która lubuje się w smutnych widowiskach.
Za pokazaniem się wózków posypał się grzmot przekleństw rzuconych przez tłum, na który odpowiedziały wszystkie piersi złoczyńców, krzyk, albo raczej śpiew wojenny, złowrogi, zwrotka powszechna na wszystkich galerach, która wydaje się wyzwaniem rzuconem społeczeństwu: „Złodzieje nie zaginą.“
Lecz ksiądz wzniósł obie ręce nad tłumem i zbrodniarzami, a poczet mógł dalej ruszyć w drogę pośród ciszy i skupienia.
.
Czytelnicy nasi przypominają sobie może słowa wyrzeczone przez panią Kamilowę de Rozan, dającą mężowi ośm dni, których żądał dla zapakowania się i wyrobienia paszportu.
Zwróćmy się do ostatnich wyrazów, które mogłyby służyć za tytuł tego rozdziału i rozdziału następnego.
„Ośm dni? niech i tak będzie! powiedziała rezolutnie kreolka, ośm dni; ale, dodała ona, spoglądając na szufladę, w której zamknięte były pistolety i szylet, jak prawdą jest postanowienie, które powzięłam, zanim wszedłeś do tego pokoju, tak prawdą jest, że jeżeli od dziś za ośm dni nie pojedziemy, dziewiątego, ty, ona i ja Kamilu, staniemy przed Bogiem, żeby zdać rachunek z naszego postępowania“.
Otóż, nazajutrz po dniu, w którym te słowa były wyrzeczone, Kamil otrzymał wśród rozmowy, jaką prowadził z Salvatorem, bilecik od panny Zuzanny de Valgeneuse, gdzie było napisane: „Salvator daje miljon. Pakuj się jaknajprędzej; ruszamy najpierw do Hawru; wyjeżdżamy o trzeciej godzinie.“
Następnie odpowiedziawszy: „Dobrze“ służącemu, który przyniósł list, Kamil podarł go, rzucił kawałki do kominka i wyszedł.
Lecz jedna z portjer podniosła się żywo i weszła pani de Rozan. Pobiegła prosto do kominka i pozbierała ka-