Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2053

Ta strona została przepisana.

wałki listu podartego. Przepatrzywszy ściśle popiół ogniska i przekonawszy się, że nie ma tam już więcej, pani de Rozan podniosła znów portjerę i weszła do sypialnego swego pokoju. Po upływie pięciu minut poskładała porządnie wszystkie kawałki papieru i przeczytała bilecik.
Dwie łzy spłynęły jej po twarzy, łzy wstydu raczej, aniżeli smutku.
Oszukano ją!
Siedziała czas jakiś w fotelu z rękami na oczach, płacząc i rozmyślając, Potem podniósłszy się gwałtownie, przebiegła pokój z rękami założonemi, z ściągniętemi brwiami, zatrzymując się co chwila i podnosząc rękę do czoła, jakby dla lepszego myśli zebrania. W ciągu tej gorączkowej przechadzki zatrzymała się, oparła o róg kominka, zmęczona, ale z silnem postanowieniem.
— Oni nie pojada! zawołała, albo raczej zgniotą mnie kołami swego powozu.
Zadzwoniła na pannę służącą, która zaraz weszła.
— Co pani rozkażę? spytała.
— Co ja rozkażę? odrzekła kreolka ze zdziwieniem. Ale ja nic nie rozkazuję! Dlaczego się pytasz co ja rozkażę.
— Czy pani nie dzwoniła?
— W samej rzeczy, dzwoniłam, ale sama już niewiem dlaczego.
— Czy pani nie chora? zapytała służąca, widząc jej twarz bladą.
— Nie jestem chorą, odpowiedziała z rodzajem dumy pani de Rozan, nigdy zdrowszą nie byłam.
— Jeżeli pani ranie nie potrzebuje, to czy mogę odejść?
— Niepotrzebuję ciebie; to jest... poczekaj chwilę... tak jest, mam się o coś zapytać. Wszak urodziłaś się w Normandji?
— Tak jest, proszę pani.
— W którem mieście?
— W Rouen.
— Czy to daleko od Paryża?
— Trzydzieści mil blisko.
— A do Hawru?
— Ta sama prawie odległość.
— Dobrze, możesz odejść.
— Dlaczego przeszkadzać im odjechać? pomyślała kreolka, czyliż nie we własnem sercu mam najlepszy dowód