— Na poczcie, proszę pani, odpowiedział, uśmiechając się z zapytania pani de Rozan.
— Czy się pan podejmiesz posłać po nie?
— Tak, pani.
— I przysłać mi karetę zaprzężoną przed dom?
— Bezwątpienia, proszę pani. O której godzinie?
Tu pani de Rozan zastanowiła się trochę.
Schadzka, a raczej odjazd Zuzanny i Kamila oznaczony był na godzinę trzecią. Trzeba więc wyjechać godzinę, albo przynajmniej pół godziny po nich.
— O wpół do czwartej, powiedziała, oddając bilet wizytowy powoźnikowi.
Już miała odchodzić, gdy tenże wyrzekł:
— Jest jeszcze mała formalność do załatwienia.
— Jaka? zapytała kreolka zdziwiona.
— Umówić się o cenę, odpowiedział, śmiejąc się rubasznie powoźnik.
— Nie będę umawiać się o cenę z panem, wyrzekła z dumą kreolka, wyjmując z kieszeni pugilares. Ile panu winna jestem?
— Dwa tysiące franków, odpowiedział powoźnik, ale bądź pani spokojną, masz dobrą karetę, wykwintną, lekką i trwałą zarazem. W tej karecie mogłaby pani zajechać na koniec świata.
— Bierz pan, odezwała się kreolka, podając mu pugilares.
Powoźnik wziął dwa bilety tysiąc frankowe, skłoniwszy się z uniżonością, która cechuje kupców, gdy oszukali kupującego.
— Punkt o wpół do czwartej, rzekła kreolka wychodząc ze składu.
— Punkt o wpół do czwartej, powtórzył powoźnik, zginając się znów aż do ziemi.
Pani de Rozan zastała, wróciwszy do domu, Kamila, który czekał na nią ze śniadaniem.
— Jeździłaś robić sprawunki, pieszczoto moja? wyrzekł ściskając ją.
— Tak, odrzekła kreolka.
— Do naszego wyjazdu?
— Do naszego wyjazdu, powtórzyła kreolka.
Przy śniadaniu Kamil zdobywał się na dowcipy, zużył dla zabawienia żony cały zapas ogni bengalskich, jaki miał na składzie.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2056
Ta strona została przepisana.