Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2065

Ta strona została przepisana.

— Jest piąta.
— Cóż z tego?
— To, że będzie lepiej, jak pójdziemy spać, podjął Kamil glosom miłosnym, chodźmy najmilsza!
— Kochasz mnie? zapytała omdlewająco Zuzanna.
— Wielbię cię! odpowiedział Kamil.
— Przysięgasz?
— Dobra jesteś! tobie zawsze trzeba przysięgać.
— Przysięgasz?
— Ależ tak, sto razy, tak.
— Na co?
— Na twoje czarne oczy, twoje lica blade, na twoje białe ramiona.
I przez dziurkę od klucza pani de Rozan zobaczyła jak Kamil prowadził Zuzannę do alkowy.
— Niechaj Bóg mi odpuści! szepnęła żona.
I odsuwając się ode drzwi, podeszła wprost do kominka, nalała szklankę wody i wychyliła ją duszkiem; potem, upewniwszy się, że jest dobrze uzbrojoną, otworzyła drzwi od swego pokoju i wyszła korytarzem aż pod numer 23-ci.
Lecz napróżno szukała klucza: nie było go w zamku. Wróciła do siebie i stała czas jakiś nieruchoma.
Ze strony jej pokoju klucz był w zamku, ale z drugiej była zasuwa.
Lecz dostrzegła jedną rzecz: iż z jej strony znajdowały się także zasuwy przytrzymujące drzwi, jedna od sufitu, druga od podłogi.
Zrozumiała więc, że nie ma nic straconego.
Najpierw więc po cichutku odemknęła zamek, następnie bez hałasu odsunęła obie zasuwki. Drzwi trzymały się już tylko ryglem, który zachodził podwójnie zasunięty na zasuwę. Oparła się o drzwi i otworzyła. Wtedy poszła krokiem poważnym i miarowym wprost do alkowy, a składając obie ręce na piersiach i patrząc na osłupiałych kochanków, trzymających się w uścisku:
— To ja! powiedziała.