— Jak widzisz! wyrzekł pan de Marande, klękając przed Chante-Lilas.
— Otóż to właśnie, powiedziała wstrząsając główką, zostań tak za karę; zasłużyłeś na nią.
— Będzie to nagrodą, księżniczko. Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że pójdę wprost do nieba za zasługę cnót moich?
— Zlem się wyraziła, przerwała gryzetka. Są cnoty i cnoty, tak jak są grzechy i grzechy. Inaczej mówiąc, są cnoty, które są grzechami, tak, jak są grzechy, które są cnotami.
— Naprzykład, księżniczko?
— Jest grzechem kochać w połowie kobietę; jest znów cnotą kochać ją zupełnie.
— Nie wiedziałem, że tak jesteś wymowną, moja pieszczotko.
W tem dał się słyszeć głos dzwonka.
— Ktoś dzwoni, księżniczko, wyrzekł pan de Marande.
— I mnie się tak zdaje, odpowiedziała Chante-Lilas cokolwiek zmieszana.
— Czekałaś na kogo? zapytał bankier udając zły humor.
— Przysięgam, że nie, odrzekła gryzetka, i jeżeli będziesz tak dobry, żeby odprawić osobę, która dzwoniła, oddasz mi rzeczywistą usługę. Pozwoliłam wyjść pokojówce, a nie mogę przecież sama iść i powiedzieć, że mnie w domu nie ma.
— Bardzo sprawiedliwie księżniczko, rzekł uśmiechając się pan de Marande, idę więc odprawić natręta. Skierował kroki do przedpokoju, zkąd wrócił niebawem. Zgadnij kto, księżniczko? powiedział.
— Hrabina du Battoir, zapewne?
— Nie, księżniczko.
— Moja mamka może?
— Jeszcze nie to.
— Szwaczka?
— Nie, jest to młodzieniec!
— Wierzyciel?
— Wierzyciele zawsze są starzy, księżniczko! Młody człowiek może być tylko dłużnikiem pięknej kobiety.
— To może mój krewny, Alfons! powiedziała czerwieniąc się Chante-Lilas.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/2089
Ta strona została przepisana.