Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Bo panowie wiecie, że o tej godzinie nie wolno nam kart podawać.
— A to dla czego?
— Proszę zapytać pana Delavau.
— Co to za pan Delavau?
— Prefekt policji.
— A mnie co do prefekta policji?
— Panu może nie, ale nam to może coś znaczyć.
— A cóżby to dla was znaczyło?
— Być może zamknięcie zakładu, co zmartwiłoby nas o tyle, że nie moglibyśmy już więcej widywać panów.
— Ależ jeżeli nie można grać, to cóż my tu będziemy robić?
— Nikt panów nie zmusza pozostać.
— Słuchaj-no, ty mi jakoś nie wyglądasz na bardzo grzecznego, powiem o tem właścicielowi.
— A powiedz pan i staremu djabłu, jeżeli chcesz.
— I ty myślisz, że my na tem poprzestaniemy?
— Oczywiście.
— A jeżeli nie poprzestaniemy?
— To, rzekł chłopiec z tym chytrym uśmiechem, który zwykle towarzyszy żarcikom prostego ludu, jeżeli panowie nie poprzestaniecie na tem, to pójdziecie sobie kupie karty i zagracie w domu.
— Do tysiąc djabłów! zdaje mi się, że ty sobie kpisz ze mnie, hultaju!... ryknął pijący, wstając z krzesła i uderzywszy pięścią w stół tak, że butelki odskoczyły na sześć cali w górę, a szklanki i talerze poszły w ślad za niemi. Dawaj nam zaraz karty.
Ale chłopiec był już na pół schodów, a pijący zmuszony był usiąść napowrót, czekając, według wszelkiego prawdopodobieństwa, na sposobność wywarcia na kimś swego złego humoru.
— Aha!... mruczał, ten łotr widać zapomniał, że ja się zowię Jan Byk i wołu zabijam pięścią. Muszę mu to przypomnieć.
A biorąc ze stołu butelkę do połowy wypróżnioną, przyłożył szyjkę do ust i jednym ciągiem wysączył.
— Jan Byk pomrukuje, szepnął jeden z pięciu biesiadników do ucha sąsiadowi, ja go znam, to z pewnością spadnie na kogoś.
— W takim razie, odpowiedział ten, któremu to zwierzenie było uczynionem, biada wykwintnisiom!