miłość wszystkich! Ty kochasz kobietę z zapałem, mój przyjacielu, ja kocham ludzkość z namiętnością! Ażebyś ty się zakochał, potrzeba, iżby przedmiot twej miłości był młody, bogaty i odwzajemniał ci się. Ja, przeciwnie, kocham nade wszystko ubogich, kaleki i cierpiących, a jeśli nie mam siły kochać tych, co mnie nienawidzą, żałuję ich przynajmniej... O! mylisz się, Kolombanie, mówiąc, że mi nie wolno jest kochać; Bóg, któremu się oddałem, jest źródłem wszelkiej miłości, i są chwile, w których, jak św.
Teresa, gotów jestem płakać nad szatanem, gdyż on jest jedyną istotą, której wzbroniona miłość!
Rozmowa ciągnęła się długo na tym płodnym gruncie, na który sprowadził ją brat Dominik.
Odbyli przegląd wszystkich, zdobyczy, jakie człowiek zawdzięcza szlachetnym serca namiętnościom, i Kolomban zamyślony, zaczynał mniemać, że mnich teraz dopiero odsłonił przed jego oczyma zasłonę życia; pod tem słowem użyźniającem, jak szerokie krople deszczu letniego, uczuł się lepszym i godniejszym kochania.
Myśl, że Karmelita nie podziela tej miłości, ani postała w jego głowie, pod tchnieniem prawdy, uczuł swobodniejszy oddech w piersiach, a zdzierając z siebie poważnego i zdumionego bretona, ukazał się mnichowi, jako młodzian entuzjastyczny i namiętny.
I byliby niezawodnie przepędzili cały dzień rozwodząc się w przedmiocie płodnej Izydy, która zwie się miłością, gdyby imię Kolombana, dwukrotnie powtórzone głosem świeżym, nie było rozbrzmiałe na schodach.
— O! zawołał Kolomban, to Kamil.
Wierny Breton nie słyszał tego głosu od trzech lat, a poznał go jednak.
— Kolombanie, Kolombanie! powtarzał głos radosny.
Kolomban otworzył drzwi i przyjął Kamila w objęcia. Nigdy jeszcze człowiek nie uścisnął nieszczęścia z tak braterską czułością, biorąc je za przyjaciela.
Na widok Kamila, którego nie znał, brat Dominik pożegnał się, pomimo nalegań Kolombana, ażeby pozostał.