Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/256

Ta strona została przepisana.

jestem ci wdzięczny, jak za największe poświęcenie, jakiebyś był w stanie zrobić, ale zapóźno już Kamilu.
— Jakto, zapóźno? odparł kreol podnosząc twarz całą łzami zalaną.
— Tak jest, zapóźno! wyrzekł Kolomban. Choćbym przez egoizm przyjął twoje poświęcenie, czyż wyrwałbym z serca Karmelity miłość, jaką ma dla ciebie.
— Karmelita mnie kocha? czy pewnym jesteś? zawołał Kamil zrywając się.
— Kolomban zrozumiał ile było miłości własnej w tym błysku radości, który przez oczy Kamila trysnął z duszy jego.
— Odjadę, wyrzekł, co z oczu, to z myśli.
— Wy się nie rozłączycie, odparł Kolomban, czyli raczej ja was nie rozłączę. Byłbym chyba nikczemnikiem, gdybym nie potrafił wyrzec się miłości, któraby się stała nieszczęściem brata i siostry.
— Kolombanie, Kolombanie! wykrzyknął kreol, widząc wysiłek, jaki czynił przyjaciel jego nad sobą samym.
— Nie lękaj się o mnie, Kamilu; wakacje zbliżają się za kilka dni, odjadę więc.
— Nigdy!
— Pojadę, tak pewno jak że ci to mówię. Tylko, dodał breton drżącym głosem, czy przyrzeczesz mi jednę rzecz, Kamilu?
— Jaką?
— Żebyś uczynił Karmelitę szczęśliwą.
— Kolombanie, wyrzekł kreol rzucając się w objęcia swego przyjaciela.
— Przysięgnij mi uszanować ją, aż póki nie zostanie żoną twoją.
— Przed Bogiem przysięgam, uroczyście wyrzekł Kamil.
— Kiedy tak, powiedział Kolomban ocierając z łez oczy, przyspieszę wyjazd mój o kilka dni, bo ty to rozumiesz dobrze, Kamilu, ciągnął dalej breton stłumionym głosem, jakkolwiek silny jestem, lecz za świeżo zrezygnowałem, abym mógł mieć nieustannie przed oczami widok waszego szczęścia... Drażniłbym was jak wyrzut!... Pojadę więc zaraz jutro, a rozpacz moja to będzie miała dobrego w sobie, że pozwoli mojemu biednemu ojcu cieszyć się kilkoma dniami szczęścia więcej.
— O, Kolombanie! zawołał Kamil ściskając szlachetnego