bretona, o! Kolombanie! jakże ja jestem słabym i nędznym w porównaniu z tobą. Przebacz mi, iż cię popycham do zrzeczenia się szczęścia całego życia twojego, lecz, widzisz mój drogi, czcigodny Kolombanie, zdradzałem cię mówiąc, iż odjadę, jabym był nie odjechał: byłbym się zabił!
— Nieszczęśliwy! wyrzekł. Ja odjadę i nie zabiję się, bo mam ojca.
Następnie głosem więcej spokojnym powiedział:
— A jednak, ty to pojmujesz, że można umrzeć dla kobiety, którą się kocha, nieprawdaż?
— Przynajmniej nie rozumiem, jak można żyć bez niej.
— Masz słuszność, odparł Kolomban, toż i mnie przecie ta sama myśl przyszła do głowy.
— Tobie, Kolombanie? wyrzekł Kamil przestraszony, gdyż takie słowa w ustach ponurego bretona, inne miały znaczenie, niż u lekkomyślnego kreola.
— Tak jest, mnie Kamilu... Lecz bądź spokojny, dodał.
— Tak, gdyż jak powiedziałeś, masz ojca.
— A do tego jeszcze, mam was oboje, moi dobrzy przyjaciele i lękałbym się zostawić wam wyrzut sumienia. Pójdź więc do siebie Kamilu, jestem spokojny, mam już tylko jedno teraz życzenie: zobaczyć się z ojcem.
Potem, kiedy Kamil niecierpliwy, zostawił go ponurego i zrozpaczonego, jak drzewo obdarte z liści listopadowym wiatrem:
— Mój ojcze, wyrzekł Kolomban, a! powinienem się był wcale z tobą nie rozstawać.
Odjazd Kolombana naznaczony był nazajutrz wieczorem. Była to dla niego okrutna chwila ta, w której miał oznajmić wyjazd swój Karmelicie.
Karmelita siedziała zajęta haftem, gdy wszedł Kolomban, a za nim Kamil. Podniosła głowę, uśmiechnęła się do dwóch przyjaciół, podała im rękę i znów się zabrała do roboty.
Była chwila milczenia.
Z piersi tych trzech osób dwie były uciśnięte, nie mo-