gące prawie oddychać; czyste i słodkie tchnienie wydzielało się z trzeciej piersi.
W chwili, gdy Karmelita miała zapytać się dwóch przyjaciół o powód tego milczenia:
— Karmelito, rzekł breton swoim smętnym głosem, odjeżdżam.
Karmelita zadrżała i żywo podniosła głowę.
— Jakto, odjeżdżasz? zapytała.
— Tak.
— Gdzie jedziesz?
— Do Bretanji.
— Do Bretanji? Dlaczego do Bretanji, na miesiąc przed terminem wakacji.
— Tak być musi, Karmelito.
Dziewica popatrzała na niego.
— Tak być musi? powtórzyła.
Kolomban zebrał wszystkie siły, aby wypowiedzieć kłamstwo ułożone od wczoraj.
— Mój ojciec tego żąda, powiedział.
Ale uczciwe usta bretona tak niewprawne były do pokrywania prawdy, że wyjąkał raczej, aniżeli wypowiedział te cztery wyrazy.
— Ty odjeżdżasz! A cóż ja?... rzekła młoda dziewica z zachwycającym egoizmem.
Kolomban zbladł jak śmierć; serce mu prawie bić przestało.
Wprost przeciwnie, Kamil uczuł gorący płomień na twarzy, a serce mu podwójnie biło.
— Ty wiesz, Karmelito, mówił Kolomban, mowa ludzka ma jeden wyraz, który łamie wszystkie nasze pragnienia, wszystkie nadzieje: „Tak być musi!“
Kolomban wypowiedział te słowa z taką dobitnością, iż Karmelita spuściła głowę, jak gdyby one wychodziły wprost z ust Boga samego.
Lecz dwaj młodzi ludzie widzieli ciche łzy spływające z jej oczu na robotę.
Wtedy odbywała się straszna walka w sercu bretona.
Kamil czytał na twarzy jego wszystkie stopnie wewnętrznej walki; Kolomban byłby się może zachwiał, upadł do nóg Karmelicie i wszystko jej wypowiedział, gdy Kamil opierając dłoń na jego ramieniu:
— Drogi Kolombanie, wyrzekł, na miłość Boga, nie jedź!
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/258
Ta strona została przepisana.