Kamil odprowadzi! ją do pokoju i zamknął okno; noce były zimne.
Karmelita siedziała pięć godzin przy tem oknie, i nie zważała na chłód powietrza. Chciała powiedzieć: „Zostaw otwarte, Kamilu, duszno mi“. Otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć głosu, osunęła się na kanapę.
Kamil odwrócił się i upadł jej do nóg.
— Oto co mi się wydarzyło, rzekł. Wyobraź sobie, spotkałem w Paryżu dwóch kreoli z Martyniki, moich przyjaciół, których nie widziałem od... nie umiem ci nawet powiedzieć od jak dawna. Rozmawialiśmy o naszym pięknym kraju, w którym i ty zamieszkasz kiedyś, rozmawialiśmy o tobie...
— O mnie? odezwzła się Karmelita ze drżeniem.
— Zapewne, o tobie... Czyż ja mogę rozmawiać o czem innem?... Nie wymieniłem twego nazwiska, rozumie się. Poszli ze mną po sprawunki moje, po części ich także, ale pod warunkiem, że będę z nimi na obiedzie i razem pójdziemy na operę... było to ostatnie wystąpienie Lais. Ty wiesz, że ty i muzyka, są to jedyne moje namiętności. Szkoda, że nie było tam ciebie, byłabyś się doskonale zabawiła.
Karmelita poruszyła ramionami.
— Nie byłam tam, rzekła.
— Nie, ty byłaś tu, droga moja: to twoja wina, nie chciałaś pójść ze mną.
— Tak, to moja wina, rzekła Karmelita, to też się nie skarżę.
— A jednak zamiast zabawy, nudziłaś się!
— Czekałam na ciebie.
— Jesteś aniołem.
I Kamil znowu namiętnie uściskał Karmelitę. Ona po tym uścisku była prawie roztargnioną.
Przez głowę młodzieńca klęczącego u jej nóg, spojrzała na swój krzew róży, na którym błyszczało kilka już tylko kwiatów: blade, chorowite ostatnie. Jeden z nich opadać nawet zaczął, i Karmelita patrzyła z głęboką melancholją na jego listki, zsuwające się jeden za drugim.
Kamil czuł dobrze, iż słowa jego nie robiły wrażenia, nalegał więc, wracał do szczegółów, które miały nadać prawdopodobieństwo jego opowiadaniu.
Karmelita straciła nareszcie wątek rozmowy, słyszała
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/282
Ta strona została przepisana.