— Jestem uleczony; pójdę kończyć studja swoje. Przytem zobaczę też, co porabiają Kamil i Karmelita.
A ponieważ uśmiechnął się wymawiając dwa imiona, wyobrażał sobie, iż serce ma spokojne.
Wyjechał więc, sądząc się bezpiecznym.
Mniemane jego zwycięztwo było klęską; łudził się, a Bóg jeden znał tajemnicę jego słabości.
Przybył do Paryża i wziął dorożkę, ażeby prędzej dostać się na ulicę św. Jakóba. Była godzina siódma zrana, mógłby był zastać przyjaciela w łóżku.
Kamil leniwym był jak kreol.
Karmelita zapewne już wstała, pamiętał dobrze, iż wstawała zarówno z ptakami, przypiewując jak one pierwszemu brzaskowi dnia, pierwszemu promieniowi słońca.
Przybył na ulicę św. Jakóba z sercem bijącem, z czołem w ogniu.
Marja-Joanna widziała jak wysiadł z dorożki.
— A! to pan Kolomban, rzekła. Gdzie to pan idzie?
Kolomban zatrzymał się.
— Gdzie idę? odpowiedział. Do siebie, do pana Kamila.
— O, pan Kamil wyprowadził się już od świętej pamięci.
— Wyprowadził się? powtórzył Kolomban.
— Ależ tak, tak.
— A?...
Kolomban zawahał się.
— A panna Karmelita?... zapytał z wysileniem.
— Wyprowadziła się także.
— Gdzież się przenieśli? zapytał Kolomban.
— To mój stary panu powie, bo zdaje mi się, że wie; a także panna Chante-Lilas, praczka.
Kolomban oparł się o ścianę, ażeby nie upaść.
— Dobrze, rzekł. Dajcie mi klucz od mojego pokoju.
— Klucz od pańskiego pokoju? odparła Marja-Joanna, a to na co?
— A na cóż potrzebny jest klucz od pokoju?
— Klucz potrzebny jest na to, ażeby wejść do mieszkania, ale pan nie masz tu już mieszkania.
— Jakto? zapytał breton głosem zdławionym.
— Bo i pan się wyprowadziłeś.
— Ja wyprowadziłem się?... Czyś oszalała kobieto?
— Nie, nie oszalałam. Możesz pan wejść, jeżeli chcesz, nie ma już ani jednego sprzętu w pańskim pokoju. Pan
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/285
Ta strona została przepisana.