Kamila pióro i papier: Czekam na list twój w pawilonie, rzekł.
Potem zszedł na dół uradowany niemal z prawości swego przyjaciela.
W kwadrans po Kolombanie, wszedł do pawilonu Kamil, trzymając w ręku ćwiartkę papieru na pół zapisaną.
— Czy już? zapytał Kolomban zdziwiony.
— Nie, rzekł Kamil, przeciwnie, zaledwiem zaczął.
Kolomban spojrzał nań okiem sędziego śledczego.
— O! nie kwap się z potępieniem, rzekł Kamil. Przy pierwszych wyrazach przyszły mi na myśl twoje zarzuty względem pozwolenia ojca i jakoś zakręciły mi w głowie.
— Cóż ci to przeszkadza, Kamilu, rzekł breton, jeśli masz stałe postanowienie...
— To prawda; ale myślę, ile to listów wymienić trzeba nim trafimy do końca. Nie spodziewałem się nigdy otrzymać tego pozwolenia od razu; będziemy więc dyskutować, parlamentować, dni będą upływać, nasza niecierpliwość wzrośnie...
— Jakżeż zrobić inaczej?
— Zdaje mi się, że mam sposób, rzekł Kamil.
— Jaki?
— Pojechać sam prosić o pozwolenie ojca.
Breton utkwił w Kamilu swe przejrzyste oczy. Kamil wytrzymał wzrok przyjaciela nie mrugnąwszy okiem.
— Masz słuszność, Kamilu, rzekł Kolomban, i to co przekładasz mi, jest myślą uczciwego człowieka, albo łotra bez czci i wiary!
— Spodziewam się, że nie wątpisz o mnie? zapytał Kamil.
— Nie, odpowiedział Kolomban.
— Pojmujesz, że przez tydzień osobistych nalegeń, więcej wskóram u ojca, niż przez trzy miesiące listowych oblężeń.
— Sądzę tak jak ty.
— Trzy tygodnie podróży tam, trzy z powrotem, ze dwa tygodnie dla załatwienia się z ojcem, to wszystko dwa miesiące.