Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Zostałeś logiką wcieloną Kamilu.
— Rozum przychodzi z wiekiem, mój stary Kolmbanie. Na nieszczęście...
— Co?
— O, zamiar ten jest prawie nie do wykonania.
— Jakto?
— Nie mogę z sobą zabrać Karmelity.
— Oczywiście.
— Z drugiej strony, nie mogę jej pozostawić tutaj.
— Co ci przeszkadza?
— Młoda dziewczyna, sama, wystawiona na obelgi sąsiadów!
Kolomban zmarszczył brew.
— Więc myślisz, że jabym pozwolił znieważać Karmelitę? rzekł.
— Zgadzasz się zatem czuwać nad nią?
Kolomban uśmiechnął się.
— Doprawdy, rzekł, sądziłem, że mnie znasz lepiej.
— Mieszkać będziesz pod jednym z nią dachem?
— Nieinaczej.
— Kolombanie! zawołał Kamil, jeżeli tak zrobisz, całe życie moje nie wystarczy do zawdzięczenia ci tego dowodu przyjaźni.
— Niewdzięczny! wyrzekł z cicha breton.
— Nie, Kolombanie, ja nie jestem niewdzięczny, ale znam twoję drażliwość, bałem się proponować, ażebyś mieszkał sam z młodą dziewczyną, w domu odosobnionym...
— Czyż nie mieszkałem z Karmelitą sam przez trzy miesiące, nim ona poznała ciebie?
— Tak, ale nim mnie poznała, jak powiadasz.
— A dlaczegóż by mnie mogła razić myśl opiekowania się żoną mojego brata, moją siostrą ukochaną? Czy obciąłeś zrobić aluzję do mojej dawnej miłości dla Kamelity?
— Kolombanie!
— Czy sądzisz mnie zdolnym do złamania przysięgi?
— Sądzę cię zdolnym do poniesienia raczej śmierci!
— W takim razie uprzedź Karmelitę; pojmujesz, że nie przyjmę tego położenia inaczej, jak tylko za jej zgodą... A choćby odmówiła, to i tak odjechać możesz z całem bezpieczeństwem; najmę pokój naprzeciw jej domu... blizko jej domu, jeśli nie naprzeciw, a będzie równie bezpieczną od wszelkiej zniewagi, jak gdybym z nią mieszkał.