W tem spojrzeniu, w którem przed chwilą malowało się udręczenie, zabłysło coś podobnego do radości; promień szczęścia mignął pośród łez.
Spostrzegła swą białą różę, godło niewinności, pamiątkę pierwszego jej uczucia.
— O moja różo! rzekła przyciskając ją do serca bez względu na kolce, w nocy, gdy cię podjęłam, ty wychodziłaś zaledwie z ziemi, naszej wspólnej matki. Jeszcześ ty wtedy nie rozwijała w słońcu aureoli białych pączków, owiniętych w zielone osłonki, ogień dnia nie mógł cię dosięgnąć, nocny chłód nie mógł cię zziębić. O moja różo! Jak ja w upał skwarnej nocy letniej, tak i ty wyjawiłaś skarby swych świetnych kwiatów; dumną byłaś z białych kielichów; promieniłaś na słońcu, które uważałaś za swego przyjaciela, wierzyłaś w wieczność życia, tak jak ja wierzyłam w wieczność miłości. O moja różo! dlaczego oddałaś kwiaty swe, jak ja moją oddałam miłość, skoro umrzeć musimy obie?...
Karmelita zerwała kilka spóźnionych kwiatów wieńczących jeszcze jej krzak różany, lecz zamiast zatknąć je w swój dziewiczy warkocz, jak to czyniła dawniej, obskubała listki i puściła na wiatr, który je zaniósł na bruk drogi błotnistej.
Od tej chwili Karmelita uważała dom ten za grób swój, a ogród za różany cmentarz Karmelitanek, których dziwnym trafem nosiła imię.
Zrozumiała pannę de la Valliere, która trzy lata światła i słońca, odpokutowała trzydziestu laty mroku w głębi klasztoru.
Zrozumiała Magdalenę, która nie śmiąc oczu wznieść aż do czoła Chrystusa, nogi mu ocierała włosami.
Przyszłość jej zdała się streszczoną w tych dwóch słowach, nakreślonych czarnemi głoskami na białej stronicy: „Płakać i Umrzeć“.
I w istocie, nic już nie mogło jej przywiązać do dóbr tego świata.
Przez trzy kwadranse była zatopiona w ponurych roz-