myślaniach, to jest tyle czasu ile potrzeba było bretonowi do odprowadzenia Kamila, poczekania na przejście dyliżansu i powrócenia.
Trzy te kwadranse były trzema wiekami dla Karmelity.
Za powrotem, Kolomban na miejscu młodej dziewicy, z którą rozstał się przy odjeździe, zastał schylone pod ciężarem najsroższego przygnębienia widmo martwe, z oczyma błędnemi, z cerą bezbarwną. Ale nie zrozumiał nic prostoduszny Kolomban; sądził, że rozpacz ta nie ma innej przyczyny nad odjazd Kamila i usiłował pocieszyć biedną opuszczoną, mówiąc jej o jego powrocie.
Wtedy dopiero, po sposobie w jaki głową potrząsała, pojął, że złe pochodzi z innego źródła i rozpoczął dzieło wiernego przyjaciela, wypytując ją braterskiemi słowy.
Karmelita nie odpowiadała wcale; niema na spojrzenia, głucha na wyrazy, nosiła w sobie taki ogrom bólu, że zdawała się obawiać, by nim nie obciążyć przyjaciela.
Tak tedy upłynął dzień pierwszy.
Kolomban widząc, że odpycha jego pocieszenia, tak jak chore dziecko odpycha dobroczynny napój, przypisał rozdrażnieniu nerwowemu smutek, który zdawał mu się przypadkowym, przemijającym i ściślejsze badanie odłożył do jutra i dni następnych.
Ale nazajutrz i dni następnych, melancholia Karmelity była takaż sama, unikała wciąż wszelkich zwierzeń. Czas upływał więc, nie wyjawiając bretonowi tajemniczych przyczyn tej głuchej rozpaczy.
Godziny dnia rozdzielone były regularnie i niezmiennie. Od listopada, Kolomban pomimo deszczu, błota, wiatru i śniegu, wychodził pieszo z Bas-Meudon między siódmą i ósmą zrana, udając się do Paryża, do Szkoły Prawa, na kurs, który rozpoczynał się o wpół do dziewiątej. Kurs ten trwał dwie godziny, wracał przeto o godzinie pierwszej.
Siadali do śniadania, w godzinę potem rozchodzili się oboje, każde do swojego zajęcia i już nie widzieli się jak o godzinie szóstej na obiedzie.
Resztę wieczoru przepędzali razem, bawili się muzyką, rzadko zaś rozmową.
Rozmowa była niebezpieczną. Breton czuł, że było jego obowiązkiem wypytać Karmelitę, ale widział jej opór i nie unikając sposobności sprowadzenia rozmowy na ten grunt, nie szukał jej jednak, działając jak rozsądny lekarz
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/300
Ta strona została przepisana.