Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Kolomban patrzał na dziewicę z głębokim smutkiem.
— Karmelito, rzekł, ty już nie kochasz Kamila?
— Nigdym go nie kochała, odpowiedziała dumnie, jakby te słów kilka miały ją usprawiedliwić.
— O! nie mów tego, Karmelito, rzekł breton łagodnie.
— Jak przed Bogiem, odezwała się uroczyście Karmelita, mówię prawdę, Kolombanie; ja nigdy nie kochałam Kamila.
— A jednak... począł wahająco młodzieniec.
— A jednak uległam... to chcesz powiedzieć, mój przyjacielu, prawda?... Tak jest, uległam, ale nie słabości własnej, nie potędze Kamila, lecz jakiejś sile nieznanej, większej nad moją; jakiejś władzy tajemniczej, większej nad jego władzę. On nie uczynił żadnego wysilenia, by upadek mój sprowadzić, tak, jak ci to sam wreszcie powiedział, dla usprawiedliwienia zdrady swej przysięgi, ale na zimno wyczekiwał sposobności, i to ja mu właśnie wyrzucam, to właśnie napędza mi do czoła nie rumieniec, a płomień wstydu, gniewu, wzgardy.
— Cicho, cicho, Karmelito, rzekł Kolomban ręką zasłaniając oczy, tak jakby w ten sposób nie mógł już słyszeć słów Karmelity.
— I, mówiła dalej Karmelita, zsuwając się po ślizkiej drodze, czy chcesz, żebym ci powiedziała całą prawdę, Kolombanie?
— O! nie, nie, nic już nie chcę słyszeć! zawołał breton.
— Dlaczegóż więc wypytywałeś? zapytała niemal groźnie.
— Mów tedy!
— Otóż poznasz boleść moją w całej jej rozciągłości, błąd mój w całej jego głębi, gdy się dowiesz, że tej nocy tryumfu Kamila, ja nie jemu uległam.
— A komu? zapytał Kolomban.
— Widmu mojej wyobraźni, marzeniu mojego serca. Kamil był tylko wysłańcem nieszczęścia, narzędziem fatalności.
Kolomban wzniósł na Karmelitę spojrzenie jasne jak światło.
— Karmelito, rzekł, nie rozumiem cię.
— O Kolombanie, dokończyła, była to piękna noc, szczęśliwa noc, w której chodziliśmy razem z sobą po różę, z pod stóp grobowca biednej la Valliere!...
I podniósłszy się zwolna, wyszła z pawilonu i wróciła do siebie, a Kolomban wiódł za nią oczyma, prawie olśniony