tym pierwszym promieniem światła, który zstąpił aż do jego serca. I wyrzekł z cicha:
— O mój Boże! mój Boże! więc ona mogła była mnie kochać, skoro nie kochała wcale Kamila?...
Od tego dnia stosunki ich z prostych i poufałych, jakiem! były dotąd, stały się zimne i powściągliwe. Karmelita pojęła, że za wiele powiedziała. Kolomban obawiał się znowu, że może źle usłyszał.
Ciągle wierzył w powrót Kamila; trzymał się w pewnem oddaleniu od Karmelity, unikał wszelkiej sposobności do rozmowy na temat i uczucia, pomny, że dziewica niemal uczyniła wyznanie miłości. Myśl ta, że coraz więcej kochał Karmelitę, że każdy dzień wzmagał jego miłość, przerażała Kolombana.
Cóżby to było, gdyby miał pewność, że Karmelita go kocha? Byłby natychmiast opuścił Paryż i wrócił do Bretanji. Tymczasem upływały dnie, tygodnie, miesiące, a pozwolenie ojca Kamila nie nadchodziło.
Otrzymywano wciąż listy kreola, bardzo czułe, czasem nawet mocno namiętne i koniec na tem.
Raz otrzymano list od jego brata. Kamil zachorował niebezpiecznie. Karmelita przyjęła tę wiadomość z takąż prawie obojętnością, jak wszystkie inne.
Choroba trwała trzy miesiące. Po przejściu niebezpieczeństwa, w chwili powrotu do zdrowia, Kamil otrzymał od ojca i od reszty rodziny obietnicę, że nic odtąd nie będzie stać na przeszkodzie jego związkowi z Karmelitą.
Było to tematem, który on parafrazował w liście pisanym do przyjaciół, pod wpływem gorączkowej jeszcze rekonwalescencji.
List jego był arcydziełem miłosnego uczucia, a poczciwy Kolomban podał go Karmelicie, mówiąc z oczyma łez pełnemi:
— Widzisz Karmelito, że się nie omyliłem!
Ale nie tak rzecz miała się z Karmelitą. Dla niej byłoby największą radością nie odbierać żadnych listów, nie słyszeć o nim, zapomnieć nawet jego imienia. Pokochała