Scena, którą opowiedzieć mamy, odbyła się w przeddzień ostatniego wtorku.
Dzień następny nadszedł z tą jednostajną regularnością, z jaką godziny, smutne czy wesołe, posuwają się po zegarowej płycie. Był to dzień mglisty i ponury, odpowiedniejszy na dzień zaduszny, niż zapustny.
Koniec jego widzieliśmy w pierwszym tej książki rozdziale, spotkawszy błąkających się po ulicach Paryża trzech młodzieńców: Jana Roberta, Ludowika i Petrusa.
W tym to dniu zrana, Karmelita i Kolomban zeszli się w pawilonie.
Wielki ogień palił się na kominie. O ile jednak ogień wesołym jest w wieczorach zimowych, o tyle smutnym zrana, kiedy widziało się słońce, choćby przez chwilę. Ogień wtedy wydaje się chybioną kopią, śmiesznem przedrzeźnianiem słońca.
Siedzieli oboje przed kominkiem smutni, milczący, od czasu do czasu zamieniając kilka słów krótkich, jak delikwenci oczekujący kata. Nareszcie Karmelita pierwsza wszczęła kwestję:
— On przybywa jutro, odezwała się.
— Jutro, powtórzył Kolomban.
— A my nie powzięliśmy jeszcze stanowczego postanowienia, mój przyjacielu, rzekła Karmelita.
— Owszem, odparł Kolomban po chwili milczenia, ja powziąłem swoje.
— To i ja również, odpowiedziała dziewica podając rękę bretonowi.
— Ja umrę! zawołał Kolomban.
— Ja umrę! zawołała Karmelita.
Kolomban zbladł.
— Stanowczo, Karmelito? zapytał głosem drżącym.
— Stanowczo, Kolombanie! odrzekła głosem silnym.
— Czy umrzesz bez żalu?
— Z radością, z uniesieniem!
— Niech więc Bóg nam przebaczy! rzekł Kolomban.
— Bóg już nam przebaczył, rzekła wznosząc do nieba spojrzenie pełne ufności.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/312
Ta strona została przepisana.
XII.
Postanowienie.