— O! odrzekła Chante-Lilas, alboż to ciebie jeszcze obchodzi?
— Oczywiście że obchodzi, tembardziej kiedy nie mam już prawie czystej bielizny.
— Et, głupstwo! To przyjdź sobie sam po swoję bieliznę.
— Nie pleć, Chante-Lilas! tydzień ten był zabójczym na białe koszule, a nie mogę przecie chodzić do chorych w koszulach koronkowych.
— Przyjdź sam po bieliznę.
— O! jeżeli chodzi tylko o to i jeżeli jest miejsce w waszej karocy, księżniczko, jestem gotów.
— Bez żartu?
— Tak jak miałem zaszczyt oświadczyć Waszej wysokości.
— Brawo! brawo! napijemy się mleka we młynie Vanvres. Czy zabierzesz się z nami, mistrzu Rafaelu?
— Pójdziesz Petrusie? Chodź! najdłuższe pustoty są najlepsze, zachęcał Ludowik.
— Do kroćset! nie na dobrych chęciach mi zbywa; ale na nieszczęście, mam dziś pierwsze posiedzenie przy portrecie.
— To odłóż posiedzenie.
— Niepodobna, rzekł Petrus, zobowiązałem się słowem.
— A! to rzecz święta, powiedziała Chante-Lilas, więc Fornarina daje urlop Rafaelowi. Pójdź królu zuchów!
I podała rękę Ludowikowi, który postanowiwszy wesoło pogrzebać karnawał, załatwił swój i Petrusa rachunek, zbiegł po cztery schody i wsiadł do olbrzymiej arki, która całe towarzystwo przywiozła do Paryża.
Petrus, który mieszkał przy ulicy Zachodniej, pożegnał przyjaciela życzeniem dobrej zabawy i mimo zmroku i odległości odpowiadał jeszcze na wesołe pożegnania, które zasyłało mu gwarne towarzystwo.
— Cóż to? zapytał Ludowik, gdzież my u djabła jedziemy? Zdaje mi się, że to droga do Wersalu a nie do Vanvres.
— Gdyby nas nie był opuścił Rafael, królu zuchów, odpowiedziała Chante-Lilas, powiedziałabym Waszej królewskiej mości, że wszelka droga prowadzi do Rzymu.
— Nie rozumiem.
— Patrz na Nanettę, piękną ogrodniczkę.
— Patrzę.
— Jakąż ona ci się wydaje?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/328
Ta strona została przepisana.