I zamknęła drzwi.
Kilka głuchych pomruków odpowiedziało z wnętrza landary, która ruszyła ku Vanvres.
Ale zaledwie uszła pięćdziesiąt kroków, kiedy wołania „na pomoc! na pomoc!... panie Ludowiku! panie Ludowiku!“ rozległy się w stronie gdzie wysadzono Nanettę.
Landara zatrzymała się.
— Co tam takiego? zapytał Ludowik zbudziwszy się.
— Nie wiem, ale wołają cię, odpowiedziała Chante-Lilas. Zdaje mi się, że to Nanetta.
— Musiał się zdarzyć jakiś wypadek.
Ludowik wyskoczył z karety i spostrzegł Nanettę, która, biegła przerażona, wołając:
— Na pomoc! na pomoc!
Pobiegł ku niej.
— O, prędzej, panie Ludowiku! prędzej, oni nie żyją!
— Kto? zapytał Ludowik.
— Panna Karmelita i pan Kolomban.
— Kolomban? zawołał Ludowik, Kolomban de Penhoel?
— Tak. Pan Kolomban de Penhoel i pana Karmelita Gervais. O mój Boże! co za nieszczęście! Tacy młodzi i piękni oboje!
Ludowik rzucił się w tej chwili ku domowi i zastawszy sień otwartą, jednym skokiem stanął w pawilonie ogrodowym.
Okno od gabinetu otwarte, a potem źle przez Kolombana przymknięte, otworzyła Nanetta, która daremnie wołając i sztukując, odważyła się przeleźć przez okno i zasztukać do przyległego pokoju. Widząc, że nikt nie odpowiada, otworzyła drzwi, lecz niebawem cofnęła się i omało nie padła na wznak.
Buchnął w nią kwas węglowy i otoczył jakby śmiertelną chmurą. Wtedy zrozumiała wszystko i sądząc, żer dopędzi jeszcze karetę, pobiegła za nią.
Usłyszano jej wołania, kareta się zatrzymała. Ludowik wpadł do pawilonu przez okno od gabinetu, chciał wnijść do pokoju, ale i jego odepchnął trujący wyziew. Odwrócił się w stronę powietrza i odetchnął pełnemi płucami.