— Bardzo jest też źle z tym panem Gerardem, odezwał się ktoś.
— Panie Ludowiku, panie Ludowiku! ona oddycha! krzyknęła Chante-Lilas.
— Czy pewną jesteś, moje dziecko?
— Tarłam jej piersi gorącą serwetą, czułam jak się oddechem podniosła... Panie Ludowiku, ona ręką sięga do głowy.
— Chwała Bogu, rzekł Ludowik, ocalimy jedno przynajmniej. Wynieście ją czemprędzej ztąd, ażeby otworzywszy oczy, nie zobaczyła kochanka umarłego.
— Do jej pokoju, do jej pokoju, rzekła Nanetta.
— Tak, do jej pokoju... Otwórzcie wszystkie okna i naniećcie wielki ogień. Idźcie, idźcie.
Kobiety poniosły Karmelitę.
Dzień zaczynał świtać.
— Wszak wiesz co masz czynić, Chante-Lilas? zawołał Ludowik do grupy dziewcząt unoszących Karmelitę.
— Nie, powiedz pan.
— To samo, co czyniłaś dotąd, nic innego.
— A jeżeli zapyta, co się stało z kochankiem?
— Zapewne nie przemówi jak za godzinę, a przytomności nie odzyska, jak za dwie lub trzy.
— A wtedy?...
— Wtedy albo Kolomban, albo ja będziemy przy niej. Potem spozierając na Kolombana:
— Zapóźno, zapóźno! szepnął. Biedny Kolombanie! albo raczej biedna Karmelito.
I wrócił do młodzieńca z tym wzniosłym uporem lekarza, który ściga życie nawet w objęciach śmierci.
O dziewiątej godzinie zrana, powóz wiozący pana Jackala, Salvatora i Jana Roberta, zatrzymał się przed drzwiami domu, w którym zaszły okropne wypadki, przez nas opisane.
Trzy inne powozy stały już u tychże drzwi, bryczka miejska i duży powóz z herbami.
— Są tam one wszystkie trzy, pomyślał Salvator.