zioną przez psa z Nowej Ziemi, który prawdopodobnie dostał był wścieklizny, choć nikt tego nie przypuszczał.
Tyle przerażających nieszczęść, które każdego innego człowieka przejęłyby wstrętem do ludzi, w nim przeciwnie, wzmogły cnoty chrześcijańskie, które doprowadzał do najwznioślejszego punktu miłosierdzia i poświęcenia, a które uczyniły go wzorem filantropów i bożyszczem ludności.
Było to około roku 1822, kiedy przybył pierwszy raz do Vanvres, z zamiarem osiedlenia się. Obejrzał wiele domów będących do sprzedania, lecz żaden mu się nie podobał, nareszcie kupił ten, w którym mieszka obecnie. Zrazu nie chciano mu go sprzedać, ale pan Gerard ofiarował tak wysoką cenę, że właściciel lubo wystawił go dla siebie, zgodził się na odstąpienie.
Od tego czasu, pan Gerard zamieszkał w Vanvres i żył zarazem jak święty i jak książę: jak święty, z powodu jałmużn, które rozsypywał dokoła.
Jakoż od przybycia jego, Vanvres weszło na drogę takiej pomyślności, że niebawem stało się jednem z najbardziej kwitnących miasteczek w okolicach Paryża. Nie było też ani jednej chaty, w którejby imię tego zacnego męża nie było czczone i błogosławione.
Opowiadano o nim takie naprzykład rzeczy: Cieśla pracujący na dachu jego domu, spadł z rusztowania i złamał nogę. Zamiast odesłać do szpitala, pan Gerard zabrał go do siebie i nietylko jego, ale żonę i dzieci. Wezwał chirurga z Meudon, pana Pilloy, polecił biedaka jego staraniom, oświadczając, że koszta bierze na siebie. Powrót do zdrowia trwał trzy miesiące a przez ten czas cieśla otoczony staraniami, jak gdyby był bratem, a żona i dzieci żywione jakby należały do rodziny, pozostawały u pana Gerarda, z którego domu wyszli unosząc liczne oznaki jego dobroczynności.
Innym razem, chłopka zbierając drzewo w lesie Meudon, znalazła sześciomiesięcznego chłopca, który krzyczał i płakał leżąc na kupie suchych liści; węglarka wzięła dziecię, przyniosła do Vanvres i ukazała go oburzonym przeciwko niecnej matce mieszkańcom. Przyniesiono biednego opuszczonego do urzędu; ale mer odpowiedział, że gmina już i tak ma podostatkiem dzieci na swem utrzymaniu. Po tej odpowiedzi powstał w tłumie jeden okrzyk: „do pana Gerarda! do tego zacnego pana Gerarda!“ I tłum
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/343
Ta strona została przepisana.