Serce Dominika ścisnęło się okropnie, trwogi i wahania tego człowieka, w ten sposób się objawiające, przejmowały go niewymowną odrazą.
— Niestety, rzekł, jestem tego pewnym.
I poczciwy ksiądz przeciągnął chustkę po oczach aby otrzeć łzy, rad, że się może schronić niejako we własnej boleści, aby uniknąć samolubnej trwogi człowieka, który nie spostrzegając tych łez, mówił jakby do siebie:
— Tak, tak, to lepiej... On wyjeżdża za dwie godziny, opuszcza Paryż, może nie wróci nigdy... kiedy proboszcz z Meudon pozostaje.
Ostateczne więc czyniąc wysilenie:
— Posłuchaj mnie, ojcze, rzekł, opowiem ci wszystko...
I z westchnieniem opuszczając głowę na ręce, umierający zdawał się namyślać.
Mnich oparł się łokciem o fotel, na którym siedział.
Chory rozpoczął głosem słabym, wciąż głowę trzymając w dłoniach, a mnich, przy pierwszych wyrazach tej dziwnej spowiedzi, odsunął fotel od łóżka, jak gdyby obawiał się dotknięcia tego nędznika, jak gdyby chciał uniknąć zbrukania przez same zbliżenie przymusowe.
Pierwsze jednak wyrazy umierającego nie miały nic nadzwyczajnego. Chory rozpoczął w ten sposób:
— Owdowiałem w trzydziestym roku życia, a pierwsze małżeństwo nabawiło mnie tylu kłopotów, iż poprzysiągłem sobie, że drugi raz się nie ożenię. Jedynym krewnym moim był starszy brat, który wyszedłszy z domu w roku 1795 udał się do Tulonu i siadł na okręt odpływający do Brazylji. Nie chciało mu się być żołnierzem, nie podobała mu się praca na roli, a do handlu miał wstręt; marzył tylko o podróżach i przygodach, a dalekie kraje zdawały mu się ziemią obiecaną. Pierwszeństwo dawał Brazylii, udał się zatem do Rio-Janeiro, zabrawszy z sobą niewielką sumę pieniędzy, nie przechodzącą trzech tysięcy franków.
Odebrałem od niego trzy tylko listy. Pierwszy w roku 1801, w którym donosił mi, że zrobił majątek i namawiał,