same, jakie zajmowała przy dawnym panu. Nikt wreszcie nie miał nic przeciw porządkowi rzeczy, jaki zaprowadziła; rzekłbyś, że dociekła gustów każdego i do nich się zastosowała. Brezylowi nawet dostała się wspaniała framuga, w której miałby się był za najszczęśliwszego z psów, gdyby nie był z pewnym niepokojem spoglądał na łańcuch przyczepiony do muru, który zdawał się grozić jego wolności na przyszłość. Wszystko tak było w tym domu zaopatrzone, że życie od pierwszego dnia stało się łatwem i wygodnem. Przepędziliśmy tam koniec lata, potem jesień. Była mowa o powrocie do Paryża na zimę, ale Jakób wołał wieś ze wszystkiemi jej nieprzyjemnościami, które wreszcie znikły przy pomocy wielkiego majątku. Dociągnęliśmy tak do lutego 1818 roku, a stan mojego biednego brata pogorszał się z dnia na dzień. Pewnego rana zawołał mnie do swego sypialnego pokoju, odesłał dzieci, a gdy zostaliśmy sami:
— Mój kochany Gerardzie, rzekł, jesteśmy mężczyźni, powinniśmy zatem jako tacy mówić, a nadewszystko działać.
Siedziałem przy jego łóżku i domyślając się o co idzie, próbowałem go uspokoić co do zdrowia, ale on, podając mi rękę:
— Bracie, odezwał się, czuję, że życie moje uchodzi i nie żałowałbym niczego, skoro śmierć połączy mnie z moją ukochaną, gdyby nie to, że boję się o przyszłość moich dzieci. Wiem, że oddając tobie, powierzam je jakby drugiemu ojcu, ale na nieszczęście, ty nie będąc ojcem, nie możesz stać się nim dla dzieci moich. Dwóch wreszcie rzeczy trzeba przestrzegać u dzieci: rozwoju ciała i rozwoju umysłu. Odpowiesz mi, że chłopaka można umieścić w kolegium, córkę w wybornym klasztorze edukacyjnym; myślałem o tem mój drogi, ale biedne dzieci przyzwyczajone są do kwiatów, lasów, do powietrza wiejskiego, do promieni słonecznych, drżę na myśl zamknięcie ich w tych więzieniach nazywanych pensjami, w komórkach zwanych sypialniami! Przytem, zdaniem mojem, nie ma piękniejszego drzewa nad te, które rośnie na otwartem powietrzu. Proszę cię tedy, kochany Gerardzie, żadnego kolegium, żadnego klasztoru dla moich biednych dzieci!
Skłoniłem się.
— Jak chcesz, bracie, odpowiedziałem, rozkazuj, słuchać cię będę.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/356
Ta strona została przepisana.