że się nie domyśla, iż mnie zachwyciła delikatnością, tak jak wczoraj wdziękami.
Od tego dnia dola mojego życia była rozstrzygnięta, stałem się zależnym od tej kobiety. Ona ze swej strony, widząc, że zamiast jak dawniej wydawać rozkazy jak słudze, okazywałem jej względy należne kobiecie, stroniła odemnie w miarę okazywanego z mej strony szacunku. Czy wiedziała, jakie wzbudza namiętności i udawała, że się nie domyśla? Podówczas niepodobna mi było odgadnąć; później, mogłem się przekonać, jak potężną aktorką była ta kobieta i z jaką sztuką szła do swego celu. Walka trwała blisko trzy miesiące. W tym czasie wypadł dzień moich imienin, a Gertrudzie przyszło na myśl uczynić go uroczystym. Wieczorem wprowadzono dzieci ze wspaniałemi bukietami, za dziećmi wszedł pan Sarranti i uścisnął mi rękę, potem Jan i ogrodnik przyszli mi także winszować. Ucałowałem wszystkich, dzieci i starszych, nauczyciela i sługi, a to dlatego, iż spodziewałem się przybycia Orsoli, którąbym też ucałował z kolei. Przybyła ostatnia, a ja krzyknąłem na jej widok. Ubrana była w strój góralki, z czerwoną chusteczką na głowie, w staniku z czarnego aksamitu wyszywanym złotem, coś rozkosznego: niby dziewica z Arelatu, niby wieśniaczka rzymska. Powiedziała do mnie kilka słów w narzeczu baskijskiem, życząc długich dni i spełnienia życzeń. Oniemiałem, nie wiedząc co jej odpowiedzieć i wyciągnąłem tylko ręce, by ją ucałować, ale ona, zamiast podać mi lice, spuściła głowę i nadstawiła czoło, rumieniąc się jak dziewczynka, a ręka jej drżała w mojej. Nikt w domu nie lubił Orsoli, prócz mnie, który może pożądałem jej więcej, niż kochałem; pomimo jednak małej sympatji, jakiej doznawała, jeden był tylko głos pochwały na widok tej świetnej piękności, której strój narodowy nadawał wdzięk oryginalności. Byłem tak pomięszany, że udałem się do swego pokoju, ażeby wzruszenia mego nie spostrzeżono. Byłem tam od kilku chwil, bez innego światła, prócz odblasku ognia kominkowego, kiedy usłyszałem kroki Orsoli zbliżającej się do mego pokoju. Drzwi się otworzyły i spostrzegłem ją w tym zachwycającym stroju, oświeconą światłem świecy, którą trzymała w ręku. Siedziałem w fotelu, dysząc, oparty o poręcz, w postawie człowieka lub zwierzęcia gotowego się rzucić na zdobycz. Spostrzegła mnie i udała jakby nie spodziewała
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/375
Ta strona została przepisana.