mowe. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nadałem tej rzeczy taką doniosłość, jakiej ona mieć się nie zdawała.
— Ha! rzekł do mnie, jeżeli pan masz powody ważne ku temu, to czynisz dobrze, kochany panie Gerardzie; tylko w takim razie powody te trzeba wypowiedzieć głośno, objawić publicznie. Pan, który jesteś człowiekiem rozsądnym, nie możesz okazywać się namiętnym; będąc człowiekiem sprawiedliwym, nie możesz uchodzić za niesprawiedliwego.
Po tych słowach, nie sądząc, ażeby potrzeba było coś więcej dodawać, wyszedł.
Miał słuszność: pozostałem z sumieniem niespokojnem, z sercem pełnem wyrzutów, że byłem tak bliskim popełnienia czynu niesprawiedliwego. Poszedłem więc do Orsoli, przytoczyłem jej uwagi uczynione mi przez pana Sarrantiego, powiedziałem jakiego wstydu doznaję.
— Dobrze, rzekła, sądziłam, że pan masz tylko jedno słowo, a skoro jest inaczej, to nie mówmy już o tem.
— Ależ moja kochana, odpowiedziałem, każdy zgani mnie za to, że dla dogodzenia twemu kaprysowi popełniłem niesprawiedliwość.
— Kto pana zgani? pan Sarranti? Co cię obchodzi zdanie tego człowieka, który przyszedł niewiadomo zkąd i układa niewiadomo co? Powiedziałam panu sto razy, że wolę i energię masz tylko przeciwko mnie.
Była to taktyka Orsoli, powtarzać nieustannie, że mną kierują wszyscy, tylko jej jednej woli nie ulegam. Po kwadransie, przekonany, że spełniam czyn najsamodzielniejszy, poszedłem sam wręczyć ogrodnikowi należne mu zasługi z dodatkiem miesięcznej płacy, polecając mu natychmiast zamek opuścić. Biedny starzec podniósł się, popatrzył na mnie chwilę, by się przekonać czy istotnie ja wydaję mu ten rozkaz i z oczyma na ten raz suchemi:
— Panie, rzekł, biorąc należne zasługi, a odsuwając miesięczny naddatek, albo popełniłem błąd, albo jestem niewinny. Jeżelim popełnił błąd, słusznie pan mnie wyganiasz i nie mam prawa do żadnego wynagrodzenia, ale jeżeli jestem niewinny, to pan niesłusznie czynisz wydalając mnie, a żadne dodatki nie mogą wynagrodzić boleści, jaką mi pan zadajesz. Potem odwracając się odemnie: Żegnam pana! rzekł! pożałujesz kiedyś swego postępku.
Wracając do zamku słyszałem wzdychającego starca:
— O, moje biedne dzieci!
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/379
Ta strona została przepisana.