Przez trzy lub cztery miesiące wszystko pozostało „statu quo;“ tylko ten czas użyty został na potężną działalność, z jakiej później dopiero zdałem sobie sprawę.
Jak wszyscy południowcy, byłem z natury wstrzemięźliwy; głód i pragnienie, aż do czterdziestu lat życia były u mnie koniecznością, lecz nigdy nie stanowiły przyjemności. Zwolna jednak zbytkiem rozkoszy doprowadzony do znużenia, nie mogłem oprzeć się Orsoli, która niebawem w upajaniu się trunkiem kazała mi szukać denerwujących bodźców. Jak z dzikim zwierzęciem ukazywanem w menażerji, któremu właściciel uszczupla sił sztucznemi sobie tylko znanemi środkami, tak się stało i ze mną. Orsola, ażeby opanować mnie zupełnie, przyzwala na pomoc najzgubniejsze specyfiki, napoje najbardziej odurzające. Absynt i kirsz, te dwie straszne trucizny, używane w pewnych dawkach, stały się moim ulubionym napojem a rano, po błędnych i ogłupiałych oczach można było poznać, na jak sromotnej orgji przepędziłem część nocy. Nazajutrz pozostawało mi głuche wspomnienie snów, w których zmysłowość posunięta była aż do bólu; przytem zdawało mi się wciąż, że w senności upojenia, jakiś głos mówił mi o pragnieniach tajemniczych i strasznych. Mianowicie przypominałem sobie, że Orsola bez ustanku skarżyła się na dozorczynię dzieci, tak jak skarżyła się na ogrodnika; pozostawało w pamięci zrana, że w chwilach gdy już nie miałem mocy zdobyć się na wolę, przyrzekłem wydalić tę kobietę, ale za obudzeniem, obietnica uczyniona w nocy, uchodziła jak dym śród innych wyziewów pijaństwa. Pewnego razu jednak, Orsola przystąpiła do dziwnej rozprawy.
— Dawno już, rzekła, obiecujesz mi odprawić Gertrudę, a nie czynisz tego. Cóż cię tak dziwnie do tej kobiety przywiązuje?
Oniemiałem, zaledwie przypominając sobie tę obietnicę. Nie miałem najmniejszego powodu do odprawienia Gertrudy, która była dobrą kobietą, a będąc mamką mojej bratowej, uwielbiała dzieci mocno do niej przywiązane.
Na ten raz odmówiłem bezwarunkowo.
Wstydby mi było wydzierać biednym istotom, któremi nie zajmowałem się zgoła, pozostawiając je zupełnie na opiece tej zacnej niewiasty, wydzierać im czułą jej troskliwość, której w tym wieku tak potrzebowały. Wtedy też
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/381
Ta strona została przepisana.