Orsoli fatalną sposobność do spełnienia zamiaru, który układała oddawna. Było to w połowie sierpnia 1820 roku. Od jakich trzech tygodni pan Sarranti naraz zmienił wszystkie swoje zwyczaje; życie jego, dotąd nadzwyczaj regularne, stało się ku wielkiemu zdziwieniu szeregiem wyskoków, które zaczęły budzić uwagę spokojnych mieszkańców osady a nadewszystko złużby zamkowej. Przybywano po niego śród nocy, wyjeżdżał z temi co po niego przybyli, znikał na całe dnie, a mnie dawał tylko znać przez Jana, którego uczynił swym powiernikiem, o swej nieobecności, nie określając ani przyczyny, ani trwania tej nieobecności. To znów, od samego świtu odbywał narady z przyjaciółmi przybywającymi z Paryża, zamykał się z nimi w swoim pokoju, to w pawilonie parkowym, pozostawał tam bez śniadania a czasami i bez obiadu. O zmroku widywano go rozmawiającego z ludźmi orderowymi, w długich surdutach granatowych zapiętych pod brodę, którzy i z miny i z obejścia wyglądali na wojskowych ubranych po cywilnemu. Orsola nieraz podsłuchiwała pode drzwiami, usiłując przejąć tajemnicę tych długich i częstych rozmów. Wyrazy luźne, jakie posłyszała, mogły naprowadzić na ślad, ale brak związku niebawem ślad ten zacierał. Jednakże słyszała imiona takie, jak Ludwik XVIII-ty i cesarz Napoleon, przeto bez trudności domyśliła się, że chodzi o spisek wojskowy mający na celu obalenie istniejącego rządu i odbudowanie cesarstwa. Przypominam sobie, z jaką szatańską radością Orsola udzieliła mi tej wiadomości. Nie cierpiała twego ojca, który we wszystkich okolicznościach przyjmował stronę dzieci i nie wątpię, że byłaby go wydała policji, gdyby zamiar innej natury nie był jej pochłaniał i gdyby przy swej straszliwej przezorności nie była spostrzegła w zamiarach twojego ojca czegoś, co i jej zamiarowi posłużyć mogło. Czekała więc na dzień, godzinę, chwilę do działania, tak jak jaguar, przyczajony na gałęzi, oczekuje chwili rzucenia się na podróżnika. Było coś wężowego i zarazem tygrysiego w tej cierpliwej i nieubłaganej istocie! Dnia 18-go sierpnia, pan Sarranti, wyjechawszy na całą noc z zamku, prosił mnie bilecikiem, ażebym sam udał się do notarjusza w Corbeil po te sto tysięcy talarów, które złożyłem w jego biurze. Dla ułatwienia przekazu miałem część przynajmniej tych pieniędzy odebrać w biletach bankowych. Kazałem więc
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/389
Ta strona została przepisana.