nic nie wiedzieć. Podniosłem chłopca nad głowę i jak gdyby sam ciężar jego ciała nie starczył do pogrążenia go w wodzie, rzuciłem go z całej siły w staw! Woda, zawrzała, otwarła się jak przepaść i zamknęła.
Chwyciłem za wiosła, by dobić do brzegu, lecz w tej chwili chłopiec ukazał się na powierzchni...
— Cóż ci powiem, ojcze? zawołał umierający łkając, byłem pijany, szalony, wściekły!... Podniosłem wiosło...
— O nędzniku!... zawołał brat Dominik podnosząc się z krzesła, jak gdyby nie miał siły dosłuchać więcej.
— O, tak! nędznik jestem, nikczemny zbrodniarz! bo chłopczyna zanurzył się i już więcej nie ukazał, a księżyc wyszedłszy z za chmury, oświecił sine czoło mordercy!
∗ ∗
∗ |
Mnich padł na kolana i modlił się, czoło oparłszy o marmur kominka.
W śmiertelnej komnacie zaległo straszliwe milczenie. Milczenie to przerwało na chwilę jakieś chrapotanie wychodzące z gardła chorego.
— Umieram, święty kapłanie! umieram!... jęczał, a jednak, dla czci twego ojca na tym świecie, dla zbawienia mojego na tamtym, wiele ci jeszcze mam do powiedzenia!
Na ten okrzyk rozpaczy, mnich powstał nagle, podszedł do łóżka, uniósł jedną ręką głowę chorego i dał mu powąchać sole.
Trudno było powiedzieć kto był bledszy, ksiądz czy penitent.
Osłabienie trwało długo, dochodziło prawie do zemdlenia. Nareszcie pan Gerard dał znak, że może mówić.
Dominik usiadł znowu w głowach łóżka.
— Wyskoczyłem z łódki na taras, mówił dalej morderca, i biegłem ku domowi. Krzyki dziewczynki, szczekanie psa, wszystko ustało... Zdawało mi się, że krzyki wychodziły jednej z komnat dolnych.
Zawołałem na Orsolę głosem zrazu lękliwym, potem całą siłą: nikt nie odpowiedział. Przyszło mi wtedy na