wszelką nadzieję znalezienia śladu psa i dziecka. Byłem naprzeciwko zamku, u podnóża ganku, o sto kroków od stawu... Przerażała mnie ta woda martwa, zimna, nieporuszona, odwróciłem oczy, ale mimo woli kierowały się zawsze w jednę stronę. Widziałem przy brzegu, w trzcinach, czółno podobne do wielkiej ryby wyrzuconej, a na trawniku wiosło... Nie mogłem znieść tego widoku i wszedłem do domu.
Nie śmiałem zejść do trupa Orsoli. Poszedłem do mego pokoju, którego okna były pootwierane, a wychodziły na staw. Wszystko więc kierowało do tego przeklętego stawu.
Zbliżyłem się, ażeby zamknąć okiennice, ale w chwili gdym się wychylił na zewnątrz, by je ku sobie przyciągnąć, skamieniałem: pies jakiś kręcił się około stawu z nosem przy ziemi, jak gdyby śledził tropu; był to Brezyl! Czego on szukał? Biegnąc, obszedł on cały staw, potem, zatrzymując się w miejscu gdzieśmy wsiedli do czółna z Wiktorem, podniósł głowę, węszył w powietrzu, popatrzył na wszystkie strony, zawył żałośnie i rzucił się do wody.
Okropna rzecz! Płynąc, szedł on po tej samej drodze, jaką płynęła łódka; tak jakby bruzdy były dlań widoczne! Przybywszy do miejsca gdzie chłopca rzuciłem do wody, dał nurka.
Uważałem na wszystkie poruszenia psa, okiem niepowstrzymanem, z zapartym oddechem, na chwilę przestałem żyć. Woda wirowała w miejscu gdzie pies się zanurzył, dwakroć głowa jego ukazała się nad powierzchnią, słyszałem hałaśliwe oddychanie, za trzecim razem trzymał w pysku jakiś przedmiot bezkształtny, który ciągnął płynąc ku brzegowi.
Straszna rzecz! Przedmiotem tym, który po niesłychanych wysileniach wyciągnął na brzeg, był trup Wiktorka!
— Zgroza! wyrzekł ksiądz.
— Tak. Powiedz, powiedz, zawołał umierający, czy pojmujesz, co na ten widok działo się we mnie?... Jak w dzień sądny, przepaście oddawały umarłych!!... Rzuciłem okrzyk wściekłości, wziąłem strzelbę, zbiegłem po cztery schody na dół.
Jakim sposobem stało się, żem nie stoczył się ze schodów... żem czoła nie rozbił o płyty przedsionka, nie wiem! Stanąłem na ganku. Zarośla zasłaniały widok psa i dziecka, szedłem ażeby jaknajwięcej zbliżyć się do psa nie będąc
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/407
Ta strona została przepisana.