Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/41

Ta strona została przepisana.

chcesz, i że prędzejbym sobie rękę uciął, niż ciebie uderzył... Ale z dobrej woli, nie! nie! nie! ja nie wyjdę!
— O nędzny uparciuchu! zawołał Salvator, chwytając zarazem Jana Byka za chustkę na szyi i za pas od spodni.
Jan Byk wydał ryk wściekłości.
— Możesz mnie pan wynieść, ryczał, nie broniąc się, ale nie wyjdę z dobrej woli.
— Niechże tak będzie, jak sobie życzysz, rzekł Salvator.
I szarpnąwszy gwałtownie bezwładnym kolosem, wyrwał go z podłogi, jak gdyby dąb wyrywał z korzeniem z ziemi i niosąc aż do schodów, nad któremi pobujał nim trochę:
— Czy chcesz odejść po jednym schodzie spokojnie, zapytał go, czy od razu?
— Jestem w twoich rękach, panie Salvatorze, czyń ze mną co ci się podoba, ale co z dobrej woli, to ja ztąd nie odejdę.
— A więc odejdziesz z przymusu, nędzniku!
I rzucił go jak blok z czwartego piętra na trzecie.
Usłyszano spadające i toczące się ze stopnia na stopień ciało Jana Byka czy Bartłomieja Lelong, jak się podoba czytelnikowi nazywać cieślę, imieniem rodowem czy przybranem.
Tłum ani pisnął, ani krzyknął: był zadowolony; podziwiał.
Trzej tylko młodzieńcy byli głęboko wzruszeni. Petrus, żartowniś spoważniał; Ludowik, fłegmatyk, czuł gwałtowne bicie serca; Jan Robert zaś, poeta czuły, jedynym był co z pozoru przynajmniej zachował krew zimną.
Dopiero, skoro zobaczył Salvatora wracającego bez cieśli, w sunął szpadę w pochwę i przeciągnął chustkę po czole potem oblanem. Następnie poszedł prosto do Salvatora i wyciągnął doń rękę.
— Dziękuję panu, rzekł, żeś nas uwolnił od tego przeklętego pijaka; tylko obawiam się skutków tego zrzucenia.
— Nie obawiaj się pan o niego! odpowiedział Salvator, podając poecie rękę białą i arystokratyczną, tę rękę, co dokonała tego cudu siły, poleży on dwa lub trzy tygodnie w łóżku i koniec; a przez te dwa lub trzy tygodnie gorzko opłakiwać będzie tę scenę.
— Jakto! ten dziki człowiek płakać będzie? zapytał ze zdziwieniem Jan Robert.