pomiędzy łodygami bzowych krzewów, przestrzeń o trzech stopach średnicy mniej więcej; kopiąc pionowo ziemię, mogłem skończyć za godzinę lub półtory. Wziąłem się do roboty.
Ojcze! jakąż to straszną, jaką straszną przebyłem godzinę kopiąc tę jamę!... Było około drugiej z rana jakem rozpoczął, jest to chwila, w której w miesiącu sierpniu, budzą się pierwsze drgnienia natury; ptaki na gałęziach, zwierzęta w krzakach. Odwracałem się na każdy szelest mniemając, że słyszę czyjeś kroki; woda spływała mi po twarzy, oddech ze świstem wydobywał się z piersi.
Czułem, że dzień się zbliża... Nareszcie ukończyłem pracę grobową. Wpuściłem ciało chłopczyka w otwór, trzymający najmniej cztery stopy głębokości, potem zasypałem go ziemią nagromadzoną około dołu, depcząc ją nogami, ażeby grunt nie przedstawiał żadnej wyniosłości; a ponieważ cała ziemia zmieścić się nie mogła z powodu miejsca jakie trup zajął, rozrzuciłem resztę po stronach. Poczem udałem się o sto kroków ztamtąd po wielką warstwę mchu, którą umocowałem w miejscu, gdzie ziemia była świeżo poruszoną. Dzięki tej ostrożności, nie pozostało żadnego śladu ciężkiej tej pracy.
Czas był też! Gdym kończył, słońce już otwierało obłoki, a na szczycie dębu, którego konary rozpościerały się nad moją głową, zaśpiewał kos...
Słońce i światło, sprowadziły te dwa straszne widma dzienne: pamięć i zastanowienie! Na słońce spojrzałem jak więzień skazany na śmierć, który z rana spostrzega dozorcę mającego mu oznajmić godzinę wyroku.
Trzeba było coś naprędce wymyślić; ale wszystko we mnie było trwogą, niepewnością, chaosem, i byłbym się nigdy nie zdobył na tyle przytomności umysłu, by zestawić środki usprawiedliwienia, gdyby przedtem wszystkiego nie była z góry ułożyła Orsola.
Śmierć jej nawet rzucała na wypadki tej strasznej nocy większy jeszcze mrok, a nadewszystko oddalała odemnie podejrzenia; moje uwielbienie dla tej istoty poszło w przy-