Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Płakać będzie łzami gorżkiemi, łzami krwi, powiadam to panu... Jest to najlepsze serce i najpoczciwszy człowiek jakiego znam! Nie obawiaj się więc pan o niego, ale o siebie.
— Jakto, o siebie?
— Tak... Czy pozwolisz mi pan udzielić sobie przyjacielskiej rady?
— Proszę pana.
— Owóż, rzekł Salvator tłumiąc głos, tak, ażeby nikt inny, prócz tego do którego mówił, nie słyszał, jeżeli mi ufasz, to nigdy tu noga twoja nie postanie, panie Janie Robercie.
— Pan mnie znasz? zawołał Jan Robert zdziwiony.
— Znam pana tak jak i wszyscy, odpowiedział Salvator z wytworną grzecznością, czyż nie jesteś jednym z naszych znakomitych poetów?
Jan Robert zaczerwienił się po same uszy.
— A teraz, rzekł Salvator odwracając się do tłumu i zmieniając zupełnie sposób mówienia i zachowania, musicie być zadowoleni? nasyciliście się dosyć za swoje pieniądze, spodziewam się! Bądźcie więc łaskawi wynieść się z tąd natychmiast; tutaj powietrza jest tylko na czterech; to znaczy, że ja chcę tu pozostać sam z temi trzema panami.
Tłum uległ, jak gromada uczniów na głos nauczyciela; odeszli w porządku, żegnając głosem, głową i ręką młodego człowieka, który zdawał się rozkazywać, a którego oblicze po tej burzliwej przygodzie, nie więcej było wzruszonem, jak niebo po burzy.
Czterej towarzysze Jana Byka, licząc w to Naruszyciela, przeszli przed Salvatorem z głową spuszczoną, a każdy z nich mijając go, pochylił się z takiem uszanowaniem, jak żołnierz przed dowódzcą.
Po odejściu ostatniego, chłopiec bufetowy ukazał się na progu.
— Czy podać, co panowie zamówili? zapytał.
— Spodziewam się! odrzekł Jan Robert. Potem odwracając się do Salvatora: Czy nie raczyłbyś pan z nami zostać na wieczerzy, panie Salvatorze? zapytał.
— I owszem, odpowiedział Salvator, ale nie zamawiaj; pan dla mnie nic; właśnie kazałem sobie podać zupę na dole, kiedy, posłyszawszy hałas, przyszedłem tu.