— Teraz, mówił dalej pan Jackal, postaramy się dowiedzieć, kochany panie, jacy to byli ci trzej ludzie.
— A! rozumiem, rzekł ogrodnik, porwano jednę z „naszych“ pensjonarek! Pan Jackal spuścił okulary, by przyjrzeć się Piotrowi, a wpatrzywszy się w niego:
— Pani Desmarets, rzekł, nie pozbywaj się nigdy tego człowieka, to skarb inteligencji! Potem do ogrodnika: Mój przyjacielu, rzekł, możesz odnieść drabinę swą do lamusa; już nam niepotrzebna.
Kiedy ogrodnik szedł w kierunku lamusa, pan Jackal podniósłszy okulary aż na czoło i nos zapychając tabaką, badał ślad nóg. Dobył z kieszeni duży scyzoryk, otworzył i uciął małą gałązkę, którą począł rozmierzać kroki.
— Oto ślady idące od muru do okna i od okna do muru, tam i napowrót, rzekł. Rabusie byli dobrze świadomi zdaje się, obyczajów zakładu i nie uważali za potrzebne używać wielkich ostrożności; tylko... Pan Jackal zdał się zakłopotanym. Tylko, powtórzył, oto ślady podeszew zupełnie tej samej długości i szerokości. Stanąwszy w ogrodzie, czyżby jeden tylko człowiek sprawiał się, a drudzy czekali?
— Podeszwy są jednakowej długości i szerokości, odezwał się Salvator; ale nie należą do jednej nogi.
— A! a! po czem to pan poznajesz?
— Po gwoździach, które są ułożone odmiennie.
— Ależ, w samej rzeczy, to prawda! zawołał pan Jackal, co dwa kroki widać podeszwę lewą z gwoźdźmi ułożonemi w trójkąt. Jeden z naszych ludzi jest wolnomularzem.
Salvator zarumienił się z lekka. Pan Jackal nie widział, albo też nie chciał widzieć tego rumieńca.
— Oprócz tego, mówił dalej Salvator, jeden z dwóch ludzi kulał na prawą nogę: podeszwa, jak pan możesz zobaczyć, jest bardziej wycięta z tej strony niż z tamtej.
— I to prawda, odpowiedział pan Jackal. Czy pan należałeś kiedy do naszego rzemiosła?
— Nie, odrzekł Salvator, jestem, a raczej byłem kiedyś myśliwym.