Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/437

Ta strona została przepisana.
XII.
Valgeneuse.

Zeszli do salonu.
Salon wychodził na dziedziniec rekreacyjny, jak powiedziała pani Desmarets, wszystkie uczennice korzystały z promienia słońca, jakkolwiek bladego, by kwiaty swego wieku odświeżyć w dziedzińcu.
Jedna panna wyższa od innych przechadzała się osobno.
Po przez szyby drzwi szklannych wychodzących na ganek, pan Jackal jednym rzutem oka ogarnął cały obraz; samotnie przechadzająca się zwróciła jego uwagę.
— Czy to nie panna Zuzanna, zapytał, ta, którą widzę tam w alei lipowej?
— Ona, panie, odpowiedziała przełożona.
— To bądź pani łaskawa dać jej znak, ażeby przyszła.
— Nie wiem czy przyjdzie.
— Jakto, nie wiesz pani, czy przyjdzie?
— Nie.
— A czemużby nie miała przyjść?
— Zuzanna jest bardzo dumną.
— Zawsze daj jej pani znak, rzekł pan Jackal, a jeżeli nie przyjdzie, to ja pójdę po nią.
Pani Desmarets wyszła na ganek i dała ręką znak Zuzannie, ażeby przyszła.
Zuzanna udawała, że jej nie widzi.
— Może ona jest głuchą, jeżeli jest ślepą, rzekł pan Jacka! zawołaj ją pani.
— Zuzanno! zawołała pani Desmarets.
Panna odwróciła się.
— Proszę cię, przyjdź tu moje dziecię, dodała przełożona, pytają o ciebie.
Panna Zuzanna zbliżyła się, ale zwolna i z miną bardzo pogardliwą.
Pan Jackal i Salvator mieli więc czas przyjrzeć się jej dobrze przez otwór od firanki.
Justyn znał ją.
— Szczególna rzecz, rzekł Salvator, twarz ta nie zdaje mi się być nieznajomą.