— Owóż, walerjana jest tem względem kotów, czem muszkatel lub anyżek względem karpiów: ona ich przyciąga, a ponieważ imcipan Zwierzynka jest łowcą kotów...
— Oh! zawołał Ludowik mówiąc sam do siebie z tą flegmą półkomiczną, która była jednym z oryginalnych odcieni jego charakteru, o! nauko, tajemnicza bogini! czyż zawsze tylko przypadkiem będzie ktoś mógł uchylić brzeg twojej zasłony? I pomyśleć tu proszę, że gdybym ja się dziś wieczór nie był przebrał za przekupnia, gdyby Petrusowi nie przyszła myśl wieczerzania w knajpie, to byśmy się nie kłócili, ja nie byłbym się bił z łowcą kocim, pan nie przyszedłbyś nas pogodzić, i nauka mogłaby istnieć jeszcze dziesięć, pięćdziesiąt lat, wiek cały, nie odkrywszy, że walerjana przynęca koty, tak jak anyżek karpie!
Wieczerza była wesołą.
Petrus, stylem pracowni, opowiadał historję jakich dwudziestu portretów, które robił w oberży, dla zapłacenia należytości wynoszącej dziesięć franków dwadzieścia centów; co za każdy portret stanowiło ogromną cenę pięćdziesiąt jeden centów.
Ludowik dowiódł matematycznie, że nie ma ani jednej pięknej kobiety, która byłaby naprawdę chorą i paradoks ten utrzymywał z kwadrans z taką werwą i wesołością, jakiej po jego flegmatycznej osobie ani spodziewać się nie było można.
Jan Robert opowiadał plan nowego dramatu, który pisze dla najsławniejszych dwojga ówczesnych aktorów, Bocage’a i pani Dorval, o którym to dramacie młodzieniec w ubraniu z czarnego aksamitu, czynił najtrafniejsze uwagi.
To też butelki mijały jedna za drugą, a ponieważ Petrus i Ludowik zrobili spisek, żeby upoić pana Salvatora, sądząc, że tym sposobem będzie się więcej wywnętrzał, przeto zdarzyło się to, co zwykle się zdarza w podobnym razie, to jest, że pan Salvator zachował krew zimną, a młodzi ludzie podchmielili sobie.
Co zaś do Jana Roberta, ten nawet w knajpie nie pił nic innego prócz wody.
Powoli Petrus i Ludowik, podniecając się wzajem, przebyli sami tę granicę, za którą chcieli wyprowadzić Salvatora; opowiadali historję nic nieznaczące albo moralne; powtarzali słowa z których śmiano się już przy początku
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/44
Ta strona została przepisana.