— Już on się z tego nie wygrzebie, prawda panie? wtrącił trzeci.
— Moi przyjaciele, oświadczył Ludowik, dopóki chory nie umarł, trzeba mieć nadzieję, nie w sztuce lekarza, ale w naturze, a dzięki Bogu pan Gerard nie umarł.
Tłum wykrzyknął: hurra!
— Więc pan go ocalisz? zapytało dwadzieścia głosów.
— Będę się usilnie starał, odpowiedział Ludowik.
— Ocal go pan, ocal! krzyczano ze wszystkich stron.
Na te krzyki Marjanna odemknęła drzwi od pokoju.
— Co się dzieje? zapytał jej chory, którego ten zgiełk męczył, czyż nie mogą dać mi umrzeć spokojnie?
— Panie, odpowiedziała poczciwa kobieta, już tu nie ma mowy o śmierci.
— Jakto! zawołał chory, nie ma mowy o śmierci?
I oczy jego, niby zgasłe, rzuciły podwójnym blaskiem.
— Nie, panie; młody lekarz, który tu był, oświadcza wieśniakom, że cię może ocali.
— A! „może!...“ odezwał się pan Gerard opuszczając głowę na poduszkę. W każdym razie, Marjanno, niech on nie odchodzi, na imię Boskie, niech nie odchodzi.
Potem, zbity tem wysileniem, pozostał nieruchomy nie żyjąc już na pozór, tylko tym rodzajem świstu, który wydawał jego oddech dobywający się z piersi.
— Panowie, panowie, rzekła dozorczyni, pan Gerard jest bardzo źle, zdaje się jakby już kończył.
Ludowik wszedł żywo, wziął za rękę chorego.
— To nic, rzekł, to tylko omdlenie spowodowane wzruszeniem. Odwagi, panie Gerard!
Chory wydał westchnienie.
Marjanna czyniła nadludzkie wysilenia, ażeby nie dopuścić tłumu do pokoju.
— Zapewne pan, rzekł stary chirurg do kolegi, nie ograniczysz się na powiedzeniu do chorego: „Odwagi!“ ale zapiszesz mu coś?
— Proszę o papier, pióro i atrament, odezwał się Ludowik do dozorczyni, zapiszę receptę.
Wszyscy na wyścigi jęli szukać przedmiotów żądanych.
Chory, który na słowo „może“, utracił nadzieję przez chwilę powziętą, wyciągnął się na łóżku, składając ręce i wyrażając gestami jaśniej niż głosem: „W imię Boga Najwyższego, dajcież mi umrzeć spokojnie!“ Ale nikt nie zwa-
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/460
Ta strona została przepisana.