zorczynię, która nawykła czekać na pana Pilloy bardzo długo, gdy po niego posłano, zdumiała się zatem widząc go przybiegającego, kiedy nikt go nie wzywał.
Próbował wypytywać pana Gerarda, ale ten, czy to przez niedowierzanie, czy że osłabienie się wzmogło, nie chciał mu odpowiadać.
Zwracając się więc do dozorczyni:
— Co tam nowego, kochana Marjanno? zapytał.
— A! panie, odpowiedziała kobieta, bardzo powoli idzie!
— Czy dawałaś mu to sławne lekarstwo?
— Dawałam.
— Jakiż ono sprawiło skutek?
— Zły, panie, zły...
— Ale jaki? zapytał stary chirurg, zacierając ręce złośliwie.
— Zrzucał, panie.
— A no, byłem pewny! Na szczęście nie jestem odpowiedzialny, za skutki, a jeżeli umrze, to nie ja go zabiłem.
— Nie, to prawda, odrzekła kobiecina, ale pan go skazałeś.
— Ba! rzekł chirurg wielkiej armii, skazuje się zawsze, bo jeżeli chory umrze bez tego, co się czasami zdarza, mogliby powiedzieć lekarzowi: „Umarł, a pan nic nie mówiłeś!“ Tym sposobem ocala się honor medycyny.
— Tak jest, powiedziła Marjana, a jeżeli chory wyzdrowieje, to honor lekarza wzrasta.
Krytyki starego chirurga i uwagi medyko-filozoficzne dozorczyni, trwały pół godziny.
Po upływie tego czasu wszedł Ludowik.
Wszedł właśnie w chwili, kiedy pan Pilloy, bez miłosierdzia dla swego najlepszego przyjaciela (nauka jest jak Saturn, pożera własne dzieci), wszedł, powiadamy, w chwili gdy pan Pilloy, widząc jak chory zrzucił prawie bezpośrednio łyżeczkę wody emetykowej, mówił spozierając na ściągnięte cierpieniem oblicze pana Gerarda:
— Człowiek zgubiony stanowczo!
Ludowik usłyszał te słowa, ale nic nie zważając poszedł prosto do chorego, spojrzał bacznie i wziął go za puls. Po minucie pełnej niepokoju dla tego dzielnego serca, jak również niepokoju choć innej natury dla starego chirurga, podniósł głowę. Oblicze jego badane jednocześnie
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/463
Ta strona została przepisana.