Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/471

Ta strona została przepisana.

mądrzy zostają szalonymi starcami. To też, mówił dalej, grozi wam obu niebezpieczeństwo, obaj nie domyślając się niczego, stoicie na wielkim gościńcu rozpusty; przedwczesna powaga prowadzi was prosto do rozkiełznania. Nie takimi byli ojcowie nasi: młodymi byli w młodości, starymi w wieku dojrzałym; nie gardzili dniami uroczystemi, ostatni wtorek nadewszystko był dla nich dniem pustot. Ale wy, starcy dwudziestopięcioletni, co udajecie Manfredów i Werterów, wy co gardzicie naiwnemi uroczystościami naszych przodków, nie narazilibyście podeszew butów waszych na bruk paryski w dzień karnawału. Przeciwnie, wy uciekacie, zamurowujecie się, a co najgorsza, że zamurowujecie się u mnie, który, niech mnie djabli biorą, jestem jeszcze głupszym, smutniejszym, bardziej skrzywionym niż wy!
— Brawo, Petrusie! wykrzyknął Ludowik, nawróciłeś mnie, a na dowód tego, robię ci nowe wyzwanie.
— Zgoda!
— Oto przebrać się we trzech za trzpiotów, i biegać po brudnych ulicach Paryża.
— Zgadzam się, rzekł Petrus, potrzeba się rozerwać. Czy przystajesz do nas, Janie Robercie?
— Niepodobna! odpowiedział Jan Robert, mam obiad na ulicy świętej Apolonji, i pozostaję tam na familijnym wieczorku. Zostawcie mi więc wolność.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem, wtrącił Ludowik.
— Pod jakim? zapytał Jan Robert.
— O! jak się dowiesz o tym warunku, to nie będzie można ani odmówić ani się wzdragać, rzekł Ludowik.
— To niby jak w grach niewinnych: co każą muszę zrobić.
— Oto, rzekł Ludowik, ciekawy jestem, czy Petrus nie omylił się co do człowieka o przyprawnym nosie. Pójdziesz tedy, staniesz przed tym człowiekiem i zapytasz go: „Jak się pan nazywa, kto jesteś, czego szukasz?“ Oczekujemy tu na ciebie.
— Zgoda, rzekł Jan Robert, wziął kapelusz i wyszedł.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Moi panowie, rzekł, próżno się trudziłem.
— Nic nie odpowiedział, hipokryto?
— Przeciwnie.
— Co ci odpowiedział?