Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/518

Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się jednak, że pan generał nie potrzebowałeś posiłków, rzekła margrabina. Gdybyś pan był przybył przed pięciu minutami, panie Petrusie, byłby ci stryj dał piękną naukę uprzejmości względem kobiet.
I margrabina dodała do tych słów ukłon, wskazujący pewną poufałość względem młodzieńca.
— Pani margrabina zna mojego synowca? zapytał generał.
— A znam! Rozgłos jego powodzeń doszedł aż do nas, bratanka chciała mieć portret jego pędzla. Powinieneś pysznić się, panie generale, dodała poważna jejmość tonem półpogardliwym, półdrwiącym, że masz w rodzie swym tak utalentowanego artystę.
— Dumny jestem z niego, rzeczywiście, bo synowiec mój jest jednym z najuczciwszych chłopców, jakich znam. Mam zaszczyt pożegnać panią margrabinę.
— Żegnam cię, panie generale, pamiętaj o celu moich odwiedzin i rozstańmy się dobremi przyjaciółmi.
— Chcę, ażebyśmy się rozstali, margrabino, ale czy dobremi przyjaciółmi, to inna rzecz.
— O! niech cię nie znam, żandarmie! mruknęła margrabina, odchodząc.
Zaledwie wyszła z salonu, zaledwie drzwi zamknęły się za nią, a już generał, nie odpowiadając synowcowi, który pytał go o zdrowie, porwał za sznurek i zadzwonił gwałtownie.
Przybiegł Franz.
Nie miał on już ani krzyża, ani galonów, takim był ścisłym wykonawcą wszelkiego nakazu wojskowego.
— Pan generał dzwonił?
— Dzwoniłem. Ruszaj do okna durniu!
Franz skierował się do wskazanego miejsca.
— Jestem, rzekł.
— Otwórz je, ośle.
Franz otworzył okno.
— Patrz na ulicę.
Franz wychylił się.
— Patrzę, generale.
— Co tam widzisz?
— Nic, generale, na ulicy ciemno jak w tornistrze.
— Patrz ciągle.
— A! teraz widzę powóz, generale.