Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Roland wydał jęk.
— Aha! rzekł Robert, to blizna.
Robertowi nie było obcem, że rany i oparzelizny niszczą połyskujący tłuszcz obiegający po tkance włoskowatej; widział on w stadninach czarne konie, którym wyrabiano strzałkę na czole za dotknięciem gotowanego jabłka; zrozumiał więc, że i tu musiała być rana albo oparzelizna.
Prędzej nawet rana jak oparzelizna, gdyż palec namacywał bliznę. Spojrzał na bok lewy. Na lewym boku Roland miał, tylko nieco niżej, podobneż piętno. Robert dotknął palcem tak jak za pierwszym razem; pies, za drugiem dotknięciem, wydał jęk boleśniejszy, jęk, który młody spostrzegacz wytłómaczył sobie obrażeniem żebra. Na lewym boku żebro było złamane.
— A! a! mój piękny Rolandzie, rzekł poeta, widać, żę nakształt naszego imiennika, prowadziliśmy wojnę!
Roland podniósł głowę, otworzył paszczę i zawył tak, że aż dreszcz przeszedł Roberta. Skarga ta miała charakter tak żałosny, że Salvator wyszedł z pokoju i zapytał
— Co stało się Rolandowi?
— Nic... Mówiłeś mi pan, żeby z nim pogawędzić, odpowiedział śmiejąc się Jan Robert, pytałem go o jego dzieje, a on był w trakcie opowiadania mi ich właśnie.
— Cóż panu opowiedział? Ciekawy byłbym bardzo dowiedzieć się prawdy.
— Dlaczegóż miałby kłamać? rzekł Jan Robert, przecież to nie człowiek.
— Tem słuszniej, abyś mi pan powtórzył jego opowiadanie, odrzekł Salvator z naleganiem, jakby połączonem z pewnym niepokojem.
— Owóż, słowo w słowo nasza rozmowa. Pytałem go, czyim jest synem, odpowiedział mi, że pochodzi ze skrzyżowania psa z góry św. Bernarda z newfoundlandem; pytałem ile ma lat, odpowiedział, że ma od dziewięciu do dziesięciu, pytałem, co znaczą te plamki białe, które ma po obu bokach, odpowiedział, że to ślady po kuli otrzymanej w bok prawy, która wyszła bokiem lewym nadłamując mu żebro.
— A! a! wszystko to jest, jak najdokładniejsze.
— Tem lepiej; to dowodzi, że jestem spostrzegaczem niezupełnie niegodnym pańskiej uwagi.