— To dowodzi poprostu, że pan jesteś myśliwym. I nie innego Roland panu nie powiedział?
— Nadszedłeś pan właśnie w chwili, gdy opowiadał mi, że nie zapomniał swej rany i że przypomniałby sobie tego, kto mu ją zadał. Teraz liczę na pana, że mi resztę dopowiesz.
— To bieda, że w tym przedmiocie nie wiem nic więcej od pana.
— Doprawdy?
— Istotnie. Raz, przed czteroma lub pięciu laty polując w okolicach Paryża....
— Polowałeś pan?...
— Chciałem powiedzieć... kradnąc zwierzynę na cudzym gruncie, boć posłaniec miejski nie poluje, znalazłem to biedne psisko w rowie; był cały zalany krwią, postrzelony na wylot, umierający. Piękność jego pobudziła mnie do litości: zaniosłem go do krynicy, obmyłem ranę zimną wodą, do której wlałem kilka kropel wódki; zdawał się przychodzić do życia po tym opatrunku. Chęć mnie zdjęła przywłaszczyć sobie to piękne zwierzę, do którego, sądząc ze stanu w jakim je zastałem, jego pan nie zdawał się przywiązywać wielkiej wartości; złożyłem tedy psa na furę wiozącą piasek, a sam poszedłem za nim. Tegoż samego wieczora, zaraz po przybyciu, opatrywałem go tak, jak widziałem opatrywanych w Val-de-Grace ludzi postrzelonych i szczęśliwie wyleczyłem; oto wszystko co wiem o Rolandzie... A! przepraszam, mylę się, zapomniałem jeszcze, że Roland poślubił mi wdzięczność, która zawstydziłaby ludzi, i że gotów jest dać się zabić za mnie i za tych, których ja kocham; prawda Rolandzie?
Na to zapytanie, Roland wydał okrzyk radosnego potwierdzenia, kładąc dwie łapy na ramieniu pana, jak uczynił to już przy wejściu.
— Dobrze, dobrze, rzekł Salvator, jesteś pięknym i dobrym psem, Rolandzie, to wiadomo... Precz z łapami.
Roland postawił łapy na ziemi i położył się znowu przy drzwiach, na tym samym dywanie, na którym leżał, gdy go Jan Robert zawołał.
— A teraz, rzekł Salvator, czy chcesz pan pójść ze mną?
— Chętnie, ale obawiam się być natrętnym.
— A to dlaczego?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/59
Ta strona została przepisana.