też ten ruch spowodowany był głuchym łoskotem, niby odgłosem gromu, który zdawał się iść z Wiednia do Schönbrunn, a który dla wyobraźni zwyczajnych był niczem innem, tylko turkotem powozu. Jakoż, wkrótce do turkotu coraz bliższego przyłączył się płomień dwóch latarni, zdających się lecieć po drodze szybciej, niż błędne ogniki po trzęsawiskach.
Przeczuciem drgającem w młodych sercach, książę zdawał się nie mieć już żadnej wątpliwości i skacząc jak student, klaszcząc w ręce jak dziecko, zawołał kilka razy w języku francuskim, który jako jedyne swe dobro wyniósł z Francji:
— Boże mój! to ona! to ona!
Zdawało się przez chwilę, że oczekiwanie młodzieńca zostało zawiedzionem i że powóz nie zatrzyma się przy zamku. Jakoż, przybywając drogą od Hietzing, okrążył on wioskę i znikł w stronie Meidling.
Ale widocznie książę nie zważał na udaną obojętność, bo prędko zamknął okno wychodzące na drogę, przeszedł przez salon i pokój sypialny, ten sam, w którym mieszkał Napoleon w roku 1809 i przycisnął czoło, nagle zarumienione, do szyby okna maleńkiego buduaru, wychodzącego na ogrody. Stał tam z dziesięć minut, kiedy otworzyła się furtka prywatnego ogrodu cesarza i ujrzał dwie osoby zbliżające się do pałacu, które znikły pod sklepieniem prowadzącem do schodów służby.
Zapewne te dwie osoby, chociaż ubrane jak niższe klasy społeczne, były temi, na które książę oczekiwał, gdyż odszedł od okna, przycisnął ucho do drzwi i słuchał pilnie.
Upłynęło kilka sekund, książę stał nieruchomy, podobny do posągu. Naraz twarz jego ożywiła się ślicznym uśmiechem: posłyszał szelest na schodach i zapewne poznał dobrze ten lekki chód, bo nie czekał aż dojdzie, lecz prędko drzwi otworzył, wyciągnął ramiona, wołając: „Rozena! droga Rozena!“ a młoda kobieta ubrana w malo-