Człowiek ten chrapał.
Salvator przebił się przez gromadę, ukląkł, podniósł głowę leżącego i odwracając się do Jana Roberta:
— To Bartłomiej Lelong, rzekł, który niezawodnie umrze z uderzenia do mózgu, jeżeli mu natychmiast krwi nie puszczę. Spojrzyj też, musi tam być niedaleko gdzie apteka; zapukaj do drzwi, aptekarze muszą wstawać o każdej porze nocy.
Jan Robert spojrzał naokoło; dwaj młodzieńcy nie myśląc o tem, przybyli na środek przedmieścia św. Jakóba, prawie równo ze szpitalem Cochin.
Naprzeciwko szpitala, Jan Robert przeczytał nad rodzajem sklepu, napis:
Mniejsza o nazwisko aptekarza, byle tylko otworzył. Zakołatał jak człowiek któremu pilno. W pięć minut zaskrzypiały drzwi i pan Ludwik Renaud, ubrany w barchanowe majtki i w szlafmycę, ukazał się na progu swego zakładu, pytając o co chodzi.
— Proszę o przewiązki i miedniczkę, rzekł Salvator, potrzeba natychmiast puścić krew człowiekowi zagrożonemu apopleksją mózgową.
Przyniesiono biednego cieślę, który był zupełnie bez przytomności.
— Czy jest tu lekarz, coby krew puścił? zapytał pan Ludwik Renaud. Ja nie umiem krwi puszczać i jestem więcej herborystą, niż farmaceutą.
— Bądź pan spokojny, rzekł Salvator, ja się uczyłem chirurgji i dokonam operacji.
— Ależ nie mam lanceta, mówił aptekarz.
— Mam z sobą narzędzia, rzekł Salvator.
Tłum otaczał aptekę.
— Panowie, czy chcecie być użyteczni temu człowiekowi? zawołał Salvator.
— Oczywiście, panie Salvatorze, rzekł jeden z przytomnych, podając młodzieńcowi rękę.
Salvator wziął wyciągniętą doń rękę, a Jan Robert zauważył, że posłaniec z nowoprzybyłym zamienili znaki wolno-mularskie.
Kilka głosów powtórzyło z cicha:
— Pan Salvator!
— Otóż, rzekł młodzieniec zdający się Robertowi coraz