Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/64

Ta strona została przepisana.

i jam także rad z widzenia ciebie. Niewiele brakowało, a nie miałbym już tej przyjemności.
— Ah! ah! odezwał się Bartłomiej powoli przychodząc do siebie, więc to pan puściłeś mi krew?
— A tak, rzekł Salvator starannie ocierając lancet i wkładając go do puzderka.
— Więc pan nie chciałeś mojej śmierci?
— Ja? A toż dlaczego miałbym chcieć twojej śmierci?
— Ha! Bo jak pan mnie z góry na dół zrzuciłeś ze schodów, to ja pomyślałem, że człowiek wtenczas tylko to czyni, kiedy chce drugiego zabić.
— Ależ warjat jesteś!
— Nie. Rozumiem, że można zabić człowieka, który doprowadza do gniewu, a ja pana doprowadziłem do gniewu, nie chcąc zamknąć okna, ale skoro raz chciałem, żeby było zamknięte, toć, rozumiesz pan, nawet za rozkazem pańskim nie mogłem go zamknąć, hoćbym się zniesławił we własnych oczach... a przytem ten fanfaron miał minę tak tryumfującą!
— Ten fanfaron dopomógł mi do uratowania ci życia.
Bartłomiej odwrócił się i spostrzegł Jana Roberta patrzącego nań z uśmiechem.
— A! jużcić i to prawda! rzekł.
Jan Robert podał mu rękę.
— No, no, nie gniewaj się, mój przyjacielu, przemówił.
— O! odrzekł Bartłomiej, ja nie jestem zawzięty, a skoro mi pan podajesz rękę...
— Wszak chętnie byłbym był od tego zaczął, odezwał się poeta, oddasz mi zapewne sprawiedliwość, że to ty się temu sprzeciwiłeś.
— Tak, prawda, rzekł Bartłomiej marszcząc brwi... Jużci też człowiek musi być okrutnie głupi, żeby tak oto, ni ztąd ni zowąd narażać się na przykrość, dlatego-że tam kobieta... Ale, rozumiecie to, panie Salvatorze? ona znowu powróciła z tym małym smykiem od Bobina. Ja go jednak nie mogę zmiażdżyć, tego małego łotra i on rachuje na to... Oh! ona wie co robi, ta niegodziwa, że nie wybiera sobie mężczyzny.
— No, no, uspokójmy się, Bartłomieju!
— Panu łatwo powiedzieć, co żyjesz z takim aniołem niebieskim, panie Salvatorze, ale zasługujesz na to, bo żyjesz tylko dla dobra drugich i trzebaby być obranym z rozu-