się na jego modlę, oddając się tylko ćwiczeniom religijnym i myśliwskim.
Księżna małżonka stawała się z dnia na dzień smutniejszą i surowszą; młodość spędzona w utrapieniach, czyniła ją w starości ponurą. Nigdy najbliżsi nie widzieli uśmiechu na jej ustach, na czole nosiła jak gdyby odbicie wypadków przeszłości, wraz z przeczuciem burz oczekiwanych; zdawało się, iż widzi bliskie niebezpieczeństwo, czuje wiszący nad głową miecz wygnania.
Księżna de Berry, młoda, serdeczna, prostomyślna, starała się, jak mówiliśmy w początku, przerwać nudną jednostajność owego klasztornego życia, próbując wydawać bale, to w Elyseum, to w zamku Rosny, utrzymując popularność swoją przez rozdawanie jałmużny, zawsze umieszczonej właściwie; zwiedzając fabryki, czyniąc zakupy w pewnych składach i ukazując się w teatrach od czasu do czasu; wszystko jednak napróżno.
Gorączkowa jej działalność pośród lodowej obumarłości, jaka ją otaczała, niezdolną była ożywić dworu zapadłego w letarg religijny, w letarg najniebezpieczniejszy ze wszystkich!
Z postępem czasu, stary król powierzał się coraz bardziej prądowi potoku namiętności, unoszącemu go ku przepaści. „Quos vult perdere Jupiter, dementat!“ (pozbawia rozumu Jowisz tych, których chce zgubić).
Czwartego listopada 1826 roku, to jest w dniu obchodu ostatnich imienin swoich, Karol X-ty powołał jeszcze dwóch księży na urzędy ministerstwa stanu: księcia de Clermont-Tonnerre, arcybiskupa Tuluzy i pana de Latail, arcybiskupa Reims.
Ultramontańscy więc biskupi mogli wznieść dumne głowy i przybrać groźną postawę. De Latail, poplecznik ich i obrońca przy boku królewskim, zaledwie wprowadzony na urząd, zaczął podniecać Karola do ścieśnienia prasy.
Prawo z roku 1822, dość surowe już i niesprawiedliwe, uznanem zostało za niewystarczające; tymczasem zapominając o przyrzeczeniach czynionych przy wstąpieniu na